Выбрать главу

Samo wydarzenie nastąpiło zbyt szybko, by je spostrzec. W mgnieniu oka skorupa zmieniła się z niesamowitą prędkością. Powstała seria szarych dołków w koncentrycznych pierścieniach wokół rany, które napęczniały jak kamienne pryszcze. Volyova zdążyła je zauważyć, gdy pękły i wyrzuciły z siebie migoczące spory, srebrne ogniki, które popędziły w stronę przyczółka jak rój świetlików. Nie miała pojęcia, czym są: czy to okruszki czystej antymaterii, małe pociski, kapsuły wirusowe czy miniaturowe baterie ogniowe. Wiedziała jedynie, że chcą uszkodzić jej dzieło.

— Teraz — szepnęła. — Teraz…

Nie czuła rozczarowania. Może, w pewnym sensie, lepiej by było, gdyby jej broń została w tamtym momencie zniszczona, ale wówczas Volyova nie byłaby świadkiem, jak jej twór reaguje, i to reaguje z założoną przez nią efektywnością. Uzbrojenie na owalnym brzegu przyczółka gwałtownie się ożywiło, wytropiło i zaatakowało laserami i boserami wszystkie iskierki, nim zdążyły dotrzeć do stożkowatego hiperdiamentowego pancerza przyczółka.

Teraz przyczółek przyśpieszył, pokonując ostatnie dwa kilometry w dwadzieścia sekund. Skorupa planety wokół rany ciągle generowała bąble, z których uwalniały się ogniki; przyczółek odpierał ich ataki. Na kadłubie broni, gdzie trafiło kilka spor-iskier, a przy tym wydzieliło się krótkie różowe promieniowanie, pojawiły się kratery, ale nie wpłynęło to na zdolności operacyjne przyczółka. Cienki jak igła dziób statku wycelował w sam środek rany i zanurzył się poniżej skorupy.

Po kilku sekundach rozszerzająca się rękojeść broni zaczęła szorować o poszarpane obrzeże. Grunt pękał, powstawały coraz dłuższe szczeliny. Ciągle wyrastały nowe pęcherze, ale teraz pojawiały się w większej odległości od rany, jakby w tamtym rejonie mechanizm pod spodem został uszkodzony lub osłabiony. Przyczółek zanurzył się setki metrów w głąb Cerbera, fale uderzeniowe rozchodziły się od miejsca wlotu i biegły wzdłuż przyczółka. Piezoelektryczne bufory krystaliczne, wbudowane przez Vołyovą w hiperdiament, pochłaniały falę, zmieniając jej energię w ciepło, kierowane potem do uzbrojenia obronnego.

— Powiedz, że zwyciężamy! Na Boga, powiedz, że zwyciężamy! — krzyczał Sylveste.

Raz spojrzawszy, przeczytała szczegółowe dane zbiorcze, spływające do bransolety. Przez chwile miedzy obecnymi nie było wrogości — łączyła ich ciekawość.

— Idziemy naprzód — powiedziała. — Broń weszła na kilometr w głąb i zanurza się w tempie kilometra na dziewięćdziesiąt sekund. Ciąg ustawiony na maksimum. To znaczy, że przyczółek napotyka opór mechaniczny…

— Przez co przechodzi?

— Nie wiadomo — odparła Volyova. — Z danych Alicji wynika, że ta skorupa ma najwyżej pół kilometra grubości, ale w powłoce broni jest niewiele czujników… w przeciwnym wypadku bardzo by to naraziło przyczółek na atak cybernetyczny.

Widok na sferze, pochodzący ze statkowych kamer, przywoływał na myśl abstrakcyjną rzeźbę: stożek ucięty w połowie, węższą częścią tkwiący na chropowatej szarej powierzchni; na sąsiednim obszarze tańczyły niespokojne wzory; bąble wyrzucały spory na chybił tafił, jakby zawiódł ich system naprowadzania. Broń poruszała się wolniej i choć wszystko rozgrywało się w całkowitej ciszy, Volyova wyobrażała sobie przerażający zgrzyt, który dochodziłby tu, gdyby istniało powietrze, mogące go przekazać, i uszy potrafiące zarejestrować to ogłuszające wycie. Teraz bransoleta informowała, że nacisk na koniec przyczółka znacznie zmalał, jakby broń przebiła całą skorupę i dotarła do pustej przestrzeni poniżej — do siedliska węży.

Coraz wolniej.

Symbole trupich czaszek i piszczeli skakały na bransolecie Volyovej, sygnalizując rozpoczęcie ataku broni molekular — nych na przyczółek. Volyova spodziewała się tego. Stosowne przeciwciała już sączyły się przez pancerz na spotkanie obcym napastnikom.

Coraz wolniej; wreszcie się zatrzymał.

Przyczółek dotarł tak głęboko, jak zamierzali. Jeden i jedna trzecia kilometra stożka nadal wystawała nad potrzaskaną powierzchnię Cerbera. Przypominała nadmiernie rozbudowaną na górze walcowatą fortyfikację. Zewnętrzne uzbrojenie ciągle zwalczało kontratak skorupy, teraz jednak emisje zarodników pochodziły z odległości dziesiątków kilometrów i nie stanowiły bezpośredniego zagrożenia, chyba że skorupa potafiłaby się błyskawicznie zregenerować, co było raczej nieprawdopodobne.

Przyczółek zaczynał się teraz umacniać, analizował, jakie rodzaje broni molekularnych zostały użyte, i przygotowywał inteligentnie dopasowane strategie kontrataku.

Volyova nie była rozczarowana.

Obróciła swój fotel, spojrzała po zebranych. Zauważyła — po raz pierwszy od dłuższego czasu — że dłoń nadal ma zaciśniętą na miotaczu igieł.

— Dotarliśmy — oznajmiła.

Przypominało to lekcję biologii dla bogów lub fotografie, które planety rozumne mogłyby uznać za miłą pornografię.

Gdy przyczółek zarył się w Cerbera, Khouri cały czas porozumiewała się z Volyovą, przeglądając stale aktualizowane dane dotyczące leniwie toczonej bitwy. Kształt dwóch oponentów przypominał jej stożkowatego wirusa znacznie mniejszego od atakowanej przez niego komórki. A przecież ten niewielki stożek ma rozmiar góry, a komórka to cała planeta, myślała.

Wydawało się, że nic szczególnego się teraz nie dzieje, ale tylko dlatego, że konflikt toczył się głównie na poziomie molekularnym, na niewidzialnym, fraktalopodobnym froncie, rozciągającym się na dziesiątki kilometrów kwadratowych. Początkowo — bez powodzenia — Cerber usiłował odeprzeć napastnika broniami wysokoentropicznymi, usiłując rozłożyć przeciwnika na megatony zatomizowanego popiołu. Teraz zmienił strategię — trawił. Nadal próbował rozebrać wroga atom po atomie, ale systematycznie, jak dziecko, które rozmontowuje skomplikowaną zabawkę i starannie umieszcza każdą część w oddzielnej przgródce, do wykorzystania w przyszłości, w jakiejś jeszcze niezaplanowanej konstrukcji. Była w tym pewna logika. Kilka metrów sześciennych planety zanihilowały bronie kazamatowe, a przyczółek składał się zapewne z materii o takich samych proporcjach pierwiastków i izotopów co zniszczona część. Wróg dostarczał dużo materiału, dzięki czemu Cerber nie musiał zużywać do naprawy własnych ograniczonych zasobów. I być może zawsze szukał tego rodzaju złóż, by reperować uszkodzenia po uderzeniach meteorytów i uporczywego ablacyjnego znoju bombardujących promieni kosmicznych. Może właśnie z głodu pożarł sondy Sylveste’a, a nie dlatego, że bronił swych tajemnic; działał ślepo pod wpływem bodźca, jak rosiczka, bez żadnych zamysłów na przyszłość.

Ale Volyova zbudowała swoją broń nie po to, by połknięto ją bez walki.

— Widziesz, Cerber się od nas uczy — rzekła. Rysowała wykresy kilkudziesięciu różnych komponent z molekularnego arsenału, którymi planeta zaatakowała. Volyova demonstrowała coś, co przypominało stronę z podręcznika entomologii: szereg metalowych owadów, wyspecjalizowanych w różnych kierunkach. Niektóre z nich były demonterami, stanowiącymi linię frontu amarantinskiego systemu obronnego. Miały fizycznie zaatakować powierzchnię przyczółka, manipulatorami poruszyć atomy i cząsteczki, rozrywając wiązania chemiczne. Wdały się również w bezpośrednią walkę z siłami frontowymi Volyovej. Materię, którą udało im się wydobyć, przekazywały większym robakom, za linię frontu. Jednostki te, niczym niestrudzone ekspedientki, oznaczały i sortowały otrzymywane kawałki materii. Jeśli odłamki były strukturalnie proste — na przykład pojedyncze niezróżnicowane kawałki żelaza lub węgla — owady znakowały je jako przeznaczone do recyklingu i kierowały do jeszcze większych owadów fabrycznych, które produkowały dalsze robaki zgodnie z wewnętrznymi szablonami. Natomiast kawałków materii, posiadających prawdziwą strukturę, nie przekazywano bezpośrednio do recyklingu, ale do innych owadów; te zaś je rozmontowywały, próbując zbadać, czy są w nich jakieś użyteczne prawidłowości. Jeśli tak, uczono się ich, adaptowano i przekazywano żukom fabrycznym. W ten sposób kolejna generacja owadów stawała się nieco bardziej zaawansowana od poprzedniej.