Выбрать главу

Mimo dowodów nie całkowicie wierzył w to, co widział.

Ale jakie to dowody? Przywrócony sygnał i wszystkie tego skutki… poza tym nie było nic, co sugerowałoby, że Złodziej Słońca sięgnął poza centralę uzbrojenia. Ale jeśli…

— Ty. — Volyova przerwała ciszę. — Ty, svinoi. — Wycelowała w Hegaziego. — Ty masz w tym udział. Sajaki się nie liczy, a Sylveste nie ma potrzebnych kwalifikacji. Zostajesz tylko ty.

— Nie wiem, o czym mówisz.

— Pomogłeś Złodziejowi Słońca, prawda?

— Triumwirze, opanuj się.

Khouri nie wiedziała, w którą stronę ma wycelować karabin plazmowy. Sylveste wyglądał na osobę równie wstrząśniętą, jak Hegazi, był równie zdziwiony nagłym zwrotem w śledztwie.

— Posłuchaj — rzekła Khouri. — Z tego, że on cały czas lizał dupę Sajakiemu, nie wynika, że zrobił coś tak głupiego.

— Dziękuję — powiedział Hegazi.

— Nie jesteś zwolniony od odpowiedzialności — stwierdziła Volyova. — Na razie nie. Khouri ma rację. Ten czyn byłby z twojej strony wielką głupotą. Ale to nie znaczy, że tego nie dokonałeś. Masz ku temu odpowiednie kwalifikacje. Ponadto jesteś chimerykiem i może Złodziej Słońca jest w tobie. W takim razie uważam, że jesteś niebezpieczny.

Skinęła na Khouri.

— Zabierz go do jednej ze śluz.

— Zamierzasz mnie zabić — powiedział Hegazi, gdy Khouri prowadziła go zalanym korytarzem, popychając lufą karabinu plazmowego. Szczury-woźni czmychały przed nimi. — Chcesz mnie wyrzucić w kosmos.

— Volyova chce umieścić cię tam, skąd nie możesz nam szkodzić. — Khouri nie miała ochoty na dłuższe rozmowy z więźniem.

— Nie zrobiłem tego, o co ona mnie posądza. Z przykrością przyznaje, że nie mam koniecznych do tego umiejętności. Wystarczy ci takie wyjaśnienie?

Zaczynał ją irytować, ale wyczuła, że Hegazi zamknie się tylko wtedy, gdy ona będzie z nim rozmawiała.

— Nie jestem pewna, czy rzeczywiście to zrobiłeś — odparła. — Przecież musiałbyś poczynić rozmaite przygotowania, nim w ogóle się zorientowałeś, że Volyova zamierza dokonać sabotażu przyczółka. A od tego czasu stale przebywałeś na mostku.

Dotarli do najbliższej śluzy. Była to mała jednostka, wystarczająca, by przepuścić człowieka w skafandrze. Jak prawie wszystko w tej części statku, zardzewiałe kontrolki na drzwiach były ubabrane dziwną grzybową naroślą. Jakimś cudem jednak działały.

— Dlaczego więc to robisz? — spytał Hegazi, gdy drzwi otwarły się z szumem i Khouri wepchnęła go do ciasnego, słabo oświetlonego pomieszczenia. — Przecież uważasz, że nie byłbym w stanie tego dokonać.

— Bo cię nie lubię — odparła i zamknęła za nim drzwi.

TRZYDZIEŚCI

Cerber-Hades, heliopauza Delty Pawia, 2566

Zostali sami w swej kwaterze.

— Nie możesz tego zrobić, Dan — powiedziała Pascale. — Rozumiesz mnie?

Był zmęczony, jak wszyscy, ale tak intensywnie rozmyślał, że zupełnie nie miał ochoty na sen. A przecież może właśnie teraz nadarzała się ostatnia okazja do prawdziwego wypoczynku, która się nie powtórzy przez kilkadziesiąt godzin albo i kilka dni. Schodząc do obcego świata, Sylveste musiał być w dobrej kondycji, jak nigdy. Pascale wyraźnie postanowiła go odwieść od jego zamiarów.

— Za późno — odparł, znużony. — Już daliśmy o sobie znać, skrzywdziliśmy Cerbera. Planeta wie o naszej obecności, poznała częściowo naszą naturę. Moje zejście niewiele zmieni, dowiem się natomiast znacznie więcej, niż mogą mi przekazać te głupawe szpiegujące roboty Volyovej.

— Dan, nie wiesz, co tam na ciebie czeka.

— Przeciwnie, wiem: odpowiedź na pytanie, co stało się z Amarantinami. Zrozum, ludzkość musi dostać te informacje.

Pascale rozumiała, przynajmnej teoretycznie.

— A jeśli ich zagładę spowodowała ciekawość taka sama jak twoja? Widziałeś, jaki los spotkał „Lorean”.

Znów pomyślał o Alicji, która zginęła podczas ataku. Dlaczego właściwie nie chciał trochę zaczekać i sprowadzić jej ciała z wraku? Kazał spuścić ją wraz z przyczółkiem; teraz przypomniał sobie, że wydał rozkaz w sposób zimny, bezosobowy, jakby przez krótką chwilę to nie on decydował — nawet nie Calvin — ale coś skrywającego się za nimi oboma. Przestraszyła go ta myśl, więc zdusił ją pod poziomem świadomych obaw, jak dusi się karalucha.

— Ale się przecież dowiemy? W końcu się dowiemy — odparł. — I nawet jeśli to nas zabije, ktoś będzie wiedział, co się stało. Ktoś na Resurgamie albo w innym układzie. Zrozum, Pascale, że według mnie to warte ryzyka, które chcę podjąć.

— Nie chodzi tu tylko o zaspokojenie ciekawości, prawda? — Przyglądała mu się, oczekując odpowiedzi. On też na nią patrzył, zdając sobie sprawę, jak deprymujące jest to, że nie można odgadnąć, na czym koncentruje wzrok. — Khouri umieszczono na statku, by cię zabiła. Przyznała to. Volyova twierdzi, że Khouri została posłana przez osobę, która być może jest Carine Lefevre.

— To nie tylko niemożliwe, to obraźliwe.

— A jednak niewykluczone, że to prawda. I kryje się za tym coś więcej niż osobista zemsta. Może Lefevre rzeczywiście umarła, ale coś przybrało jej postać, przejęło jej ciało, coś co wie, z jakim igrasz niebezpieczeństwem. Czy nie mógłbyś przynajmniej wziąć pod uwagę takiej ewentualności?

— Nic, co wydarzyło się przy Całunie Lascaille’a, nie ma związku z losem Amarantinów.

— Skąd ta pewność?

— Bo tam byłem! — odparł wściekle. — Bo dotarłem tam, gdzie Lascaille, do Przestrzeni Objawienia, i to, co pokazali Lascaille’owi, pokazali również mnie. — Próbował się uspokoić, ujął dłonie Pascale. — Byli prastarzy i bardzo obcy, aż cały dygotałem. Dotknęli mego umysłu. Widziałem ich… zupełnie nie przypominali Amarantinów.

Od wyjazdu z Resurgamu po raz pierwszy wracał wspomnieniami do tej przerażającej chwili, gdy uświadomił sobie, że jego uszkodzony moduł kontaktowy ociera się o Całun. Prastare jak skamieliny umysły Całunników wpełzły do jego umysłu. W tym momencie miał wrażenie otchłani. Okazało się prawdą to, co mówił Lascaille. Może mieli obcą biologię, wywoływali instynktowną odrazę, gdyż tak nie przystawali do tego, co ludzki umysł uznawał za właściwą formę istot rozumnych, ale jeśli chodzi o żywotność myśli, byli bliżsi ludziom, niż wskazywałaby na to ich budowa. Ta dziwna dychotomia wydawała mu się początkowo niezrozumiała, ale przecież gdyby podstawowe stuktury myślenia się nie zgadzały, Żonglerzy Wzorców nie mogliby tak skonfigurować jego umysłu, by potrafił rozumować jak Całunnicy. Pamiętał wszechogarniające go mdłości podczas tego zespolenia… i jak potem runął na niego wodospad pamięci, przelotne mignięcie przeogromnej historii Całunników. Przez miliony lat czyścili galaktykę młodszą od obecnej, wyszukując i zbierając rozrzucone, niebezpieczne zabawki innych, nawet starszych cywilizacji. Teraz te bajeczne rzeczy znajdowały się w zasięgu ręki, za błoną Całunu… a Sylveste niemal wniknął do środka. A poza tym…

Coś się na chwilę rozwarło, jak kurtyna, jak chmury; ulotnie, tak że niemal uleciało mu z pamięci i dopiero teraz sobie przypomniał. Coś mu się objawiło, a powinno zostać schowane za warstwami tożsamości. Tożsamości i wspomnień dawno wymarłej rasy… używane jako kamuflaż…

I coś innego, zawartego całkowicie w Całunie; inny, wyłączny powód jego istnienia…

Wspomnienie wydawało się niekonkretne, umykało umysłowi; i znowu był z Pascale, i posmak wątpliwości pozostał.