Rozumiesz? Potrafisz mi wybaczyć, gdy wrócę? To nie potrwa długo, najwyżej pięć dni, może znacznie krócej. — Znów zamilkł. — Zabieram ze sobą Calvina — dodał. — Jest teraz we mnie. Powiem prawdę: osiągnęliśmy stan nowej… równowagi. Sądzę, że Calvin okaże się dla mnie cenny.
Potem obraz na kartce zblakł.
— Niekiedy czułam nawet do niego sympatię — stwierdziła Khouri. — Ale ją zniweczył.
— Powiedziałaś, że Pascale źle to przyjęła.
— A ty w takim wypadku co byś czuła?
— Zależy. Może on miał rację, może Pascale zawsze wiedziała, że do tego dojdzie. Powinna dwa razy pomyśleć, zanim poślubiła tego svinoi.
— Jak sądzisz, daleko dotarł?
Volyova znów spojrzała na kartkę, w nadziei że z zagięć papieru wydobędzie dodatkowe informacje.
— Ktoś musiał mu pomagać. Niewielu takich zostało, którzy byliby w stanie mu pomóc. Właściwie nikt, z wyjątkiem Sajakiego.
— Może nie powinnyśmy go wykluczać. Jego medmaszyny mogły go szybciej wyleczyć, niż zakładałyśmy.
— Nie. — Volyova stuknęła w swą magiczną bransoletę. — W każdej chwili wiem, gdzie są Triumwirowie. Hegazi nadal w śluzie, Sajaki w ambulatorium.
— Nie miałabyś nic przeciwko temu, by to na wszelki wypadek sprawdzić?
Volyova włożyła dodatkową warstwę ciepłych ubrań, by bez obawy o wyziębienie móc chodzić po dowolnych ciśnieniowych rejonach statku. Za pas wsunęła miotacz, przez ramię przewiesiła ciężkie działo, które Khouri wydobyła dla niej ze zbrojchiwum. Był to wytwór z dwudziestego trzeciego wieku, z okresu pierwszej Europejskiej Demarchii; sportowe superszybkie dwuuchwytowe działo pociskowe, obłożone wyprofilowanym czarnym neoprenem, o bokach ozdobionych czerwonookimi chińskimi smokami w kutym złocie i srebrze.
— Absolutnie nic — odparła.
Dotarły do śluzy, gdzie Hegazi siedział cały czas. Volyova wyobrażała sobie, że, ponieważ nie miał nic do roboty, studiuje na pewno swoje odbicie w wypolerowanych stalowych ścianach. Nie mogła powiedzieć, że nienawidzi Hegaziego albo że go szczególnie nie lubi. Byl za słaby, istniał jedynie w cieniu Sajakiego.
— Sprawiał ci kłopoty? — spytała.
— W zasadzie nie. Cały czas tylko deklarował, że jest niewinny i to nie on uwolnił Złodzieja Słońca z centrali. I chyba tak myślał.
— Khouri, to stara metoda znana jako kłamstwo.
Volyova odciągnęła działo i chwyciła za klamkę, która powinna otworzyć wewnętrzne drzwi śluzy. Mocno zaparła się stopami w szlamie. Szarpnęła za klamkę.
— Nie mogę otworzyć.
— Daj, spróbuję. — Khouri łagodnie odsunęła ją na bok. Mocowała się z klamką. — Nie. — Jest zablokowana. Nie da się ruszyć.
— Nie przyspawalaś jej przypadkiem?
— Właśnie, zapomniałam. Co za głuptas ze mnie.
Volyova stuknęła w drzwi.
— Hegazi, słyszysz mnie? Co zrobiłeś z drzwiami? Nie otwierają się.
Żadnej odpowiedzi.
— Jest w środku — stwierdziła Volyova, sprawdziwszy dane z bransolety. — Może nas nie słyszeć przez zbrojone drzwi.
— To mi się nie podoba — odparła Khouri. — Gdy odchodziłam, drzwi były w porządku. Przestrzelmy zamek. — Nie czekając na zgodę Volyovej, krzyknęła: — Hegazi, słyszysz mnie? Strzelamy i wchodzimy.
W mgnieniu oka ujęła karabin plazmowy w jedną dłoń; pod wpływem ciężaru mięśnie ramienia się napięły. Drugą ręką zasłoniła twarz, po czym odwróciła wzrok.
— Zaczekaj — powstrzymała ją Volyova. — Za szybko. A jeśli zewnętrzne drzwi są otwarte? Próżnia przesunęła czujniki ciśnienia i zamknęła wewnętrzne drzwi.
— Jeśli tak jest, Hegazi nie sprawi nam więcej kłopotów. Chyba że potrafi wstrzymać oddech przez kilka godzin.
— Słusznie… ale nie chcemy przecież zrobić dziury w tych drzwiach.
Khouri podeszła bliżej.
Jeśli w ogóle istniała tu tablica wskazująca stan ciśnienia za drzwiami, to była dobrze ukryta pod warstwą szlamu.
— Mogę ustawić promień na najwęższą kolimację. Zrobię w drzwiach maleńką dziurkę, jak igłą.
— Zgoda — odparła Volyova po chwili wahania.
— Hegazi, zmiana planu. Robimy dziurę w drzwiach na górze. Jeśli stoisz, to radzimy ci usiąść i uporządkować życiowe sprawy.
Nadal żadnej odpowiedzi.
Dla karabinu plazmowego to zadanie jest niemal obelgą, pomyślała Volyova. Operacja zbyt delikatna i precyzyjna — jakby do krojenia weselnego tortu użyto lasera przemysłowego. Ale Khouri to zrobiła. Błysk, trzask — broń wypuściła w stronę drzwi cieniutkie długie nasionko pioruna kulistego. Przez chwilę z otworu małego jak wejście do korytarza kornika unosił się dym.
Tylko przez sekundę.
Nagle coś wystrzeliło z drzwi ciemnym syczącym łukiem.
Volyova nie traciła czasu na robienie większej dziury w drzwiach. Zrozumiały, że raczej nieprawdopodobne jest, by ktoś żywy znajdował się w śluzie. Hegazi albo zginął — na razie nie wiadomo jak — albo wcześniej opuścił śluzę, a ten strumień cieczy pod wysokim ciśnieniem to jego wiadomość dla ciemiężycieli.
Khouri przestrzeliła drzwi i strumień stał się grubym jak ramię potokiem słonawej cieczy, prącym z taką siłą, że Khouri została ciśnięta na mulistą podłogę, a karabin plazmowy wpadł do głębokiej po kostki kałuży. Ciecz wściekle syknęła w zetknięciu z nagrzanymi wnętrznościami broni. Khouri wstała. Potok zmienił się w ciurkający, hałaśliwy strumyczek, wypływający przez podziurawione drzwi. Khouri podniosła karabin i strząsnęła z niego maź, zastanawiając się, czy będzie znów działał.
— To szlam statkowy — powiedziała Volyova. — To samo, w czym stoimy. Wszędzie poznam ten fetor.
— Śluza była wypełniona szlamem?
— Nie pytaj, jak to możliwe. Zrób w drzwiach większą dziurę.
Khouri wypaliła tak duży otwór, że mogła przez niego włożyć rękę i swobodnie manipulować wewnętrznymi kontrolkami zamka, nie parząc się o rozgrzane plazmą krawędzie metalu. Volyova miała rację: przełączniki ciśnienia zablokowały mechanizm zamka. Ktoś musiał pod dużym ciśnieniem napompować komorę szlamem.
Drzwi się otworzyły i pozostała część mazi wypłynęła na korytarz.
Razem z resztkami Hegaziego. Nie wiadomo, czy to z powodu dużego ciśnienia, jakiemu został poddany, czy przez wybuchowe oswobodzenie, ale metalowe i cielesne komponenty korpusu rozstały się po niezbyt przyjaznym rozwodzie.
TRZYDZIEŚCI JEDEN
— Aż się prosi, żeby zapalić — powiedziała Volyova. Musiała sobie przypomnieć, gdzie ostatnio włożyła fajki. Wreszcie znalazła je w rzadko używanej kieszeni kurtki lotniczej. Nie śpieszyła się jednak ani z otwarciem paczki, ani z wyciągnięciem pogiętej pożółkłej tutki. Gdy wreszcie była gotowa, zaciągnęła się niespiesznie, dała opaść napięciu — jakby wzbite w górę pierze powoli osiadało na ziemi.
— Statek go zabił — stwierdziła. Patrzyła na resztki Hegaziego, ale usiłowała nie myśleć o tym, co widzi. — Tylko tak się to da wyjaśnić.
— Zabił go? — Khouri nadal kierowała lufę karabinu plazmowego na szczątki Triumwira, unoszące się u jej stóp w oślizłym szlamie, jakby ciągle się obawiała, że odruchowo mogą się połączyć w całość. — Według ciebie to nie był wypadek?
— Nie, to nie był wypadek. Wiem, że Hegazi był w zmowie z Sajakim, a więc z Sylveste’em. A jednak Złodziej Słońca go zabił. To zastanawiające.