— Nie domyślasz się, czego chcę.
Gdy to mówił, powstawała bezsłowna, jakby wyrzeźbiona w ciszy nieobecność, tworząca znaczenie. Złożona szczęka Amarantina wcale się nie poruszała. Volyova wiedziała, że mowa nigdy nie była dla Amarantinów ważnym środkiem komunikacji. Ich społeczeństwo opierało się na przekazie wizualnym. Coś tak podstawowego na pewno się zachowało, nawet wówczas, gdy członkowie stada Złodzieja Słońca opuścili Resurgam i zaczęli się przekształcać, i to tak radykalnie, że po powrocie na planetę uznano ich za uskrzydlonych bogów.
— Wiem, czego nie chcesz — powiedziała Volyova. — Nie chcesz, by cokolwiek zatrzymało Sylveste’a w drodze do wnętrza Cerbera. Dlatego musimy teraz umrzeć, bo w jakiś sposób moglibyśmy go powstrzymać.
— Jego misja ma dla mnie wielkie znaczenie. Dla nas — dodał Złodziej Słońca po chwili. — Dla tych, którzy przeżyli.
— Przeżyli? — Volyova pomyślała, że być może nadarza się jedyna okazja, by uzyskać jakieś wyjaśnienia. — Zaraz… cóż innego to mogło być, poza wymarciem Amarantinów? Znaleźliście jakiś sposób, by nie zginąć?
— Wiesz już, gdzie wszedłem do Sylveste’a. — Było to raczej suche stwierdzenie faktu, a nie pytanie. Volyova zastanawiała się, czy Złodziej Słońca został dopuszczony do wszystkich jej rozmów.
— Najprawdopodobniej w Całunie Lascaille’a — odparła. — Takie się nasuwa sensowne wyjaśnienie… choć przyznaję, że niewiele w tym sensu.
— Tam szukaliśmy schronienia przez dziewięćset dziewięćdziesiąt tysięcy lat.
Zbieżność zbyt duża, by była przypadkowa.
— Od kiedy życie skończyło się na Resurgamie?
— Tak. Całuny to nasza konstrukcja. Ostatnie rozpaczliwe przedsięwzięcie naszego stada, gdy ci, którzy zostali na powierzchni, spłonęli.
— Nie rozumiem. Lascaille powiedział, a Sylveste sam się przekonał…
— Nie pokazano im prawdy. Lascaille’owi pokazano fikcję… zamiast naszej tożsamości podstawiono tożsamość znacznie starszej, całkowicie odmiennej kultury. Nie ujawniono mu prawdziwego celu istnienia Całunu. Zademonstrowano kłamstwo, by zwabić innych.
Teraz Volyova zrozumiała, jak to miało funkcjonować. Lascaille’owi powiedziano, że Całuny to repozytoria niebezpiecznych technik, których ludzkość po cichu pożądała, takich jak sposoby podróży z prędkością nadświetlną. Gdy Lascaille ujawnił to Sylveste’owi, ten tylko nabrał większej ochoty, by wniknąć w Całun. Udało mu się uzyskać poparcie całej społeczności yellowstońskich Demarchistów — wszak oszałamiająca nagroda czekała pierwszą grupkę tych, którzy mieliby uzyskać dostęp do tajemnic.
— Ale jeśli to wszystko kłamstwo, to jaka była prawdziwa funkcja Całunu? — spytała Volyova.
— Triumwirze Volyova, zbudowaliśmy go, by się wewnątrz ukryć. — Najwyraźniej z nią igrał, rad, że jest zdezorientowana. — To były miejsca naszego azylu. Strefy zrestrukturalizowanej czasoprzestrzeni, w której mogliśmy się schować.
— Przed czym schować?
— Przed tymi, którzy przeżyli Wojnę Świtu. Którym nadano imię Inhibitorów.
Skinęła głową. Wielu rzeczy nie rozumiała, ale jedno teraz było dla niej jasne: opowieść Khouri, jej relacja z zapamiętanych strzępków dziwnego snu, jakim ją uraczono w centrali uzbrojenia, zawierała część prawdy. Khouri wszystkiego nie pamiętała, nie wszystko przekazała Volyovej we właściwym porządku, ale to dlatego, że Khouri starała się zrozumieć coś zbyt wielkiego, zbyt obcego — apokaliptycznego — by jej umysł potrafił to łatwo przyjąć. Teraz Volyovej odsłonięto część tego samego obrazu, ale z dziwnej, odmiennej perspektywy.
Mademoiselle opowiedziała Khouri o Wojnie Świtu. Nie chciała, by Sylveste zwyciężył. A Złodziej Słońca pragnął tego zwycięstwa.
— O co tu chodzi? — spytała Volyova. — Rozumiem, co robisz: chcesz mnie zatrzymać, opóźnić, ponieważ wiesz, że zrobię wszystko, by usłyszeć odpowiedzi. W pewnym stopniu masz rację. Muszę wiedzieć. Wszystko.
Złodziej Słońca czekał w milczeniu. Potem odpowiedział na wszystkie pytania, jakie mu zadała.
Gdy skończyli rozmowę, Volyova doszła do wniosku, że może z pożytkiem wykorzystać jeden nabój z magazynka. Strzeliła w displej. Wielka szklana kula rozprysła się na miliard lodowych odłamków, a twarz Złodzieja Słońca sczezła w eksplozji.
Khouri i Pascale poszły do ambulatorium okrężną drogą. Unikały wind i wszystkich dobrze utrzymanych korytarzy, którymi drony mogiy łatwo się przemieszczać. Cały czas trzymały karabiny w pogotowiu; wolały strzelać do wszelkich podejrzanych obiektów, nawet jeśli później miałoby się okazać, że to tylko cień albo niepokojący kształt narosłej korozji na ścianie lub grodzi.
— Czy jakoś cię uprzedził, że zamierza tak szybko opuścić statek? — pytała Khouri.
— Nie. W zasadzie domyślałam się, że w pewnym momencie będzie próbował to zrobić, ale usiłowałam go odwieść od tego zamiaru.
— Co teraz czujesz?
— A co mam ci powiedzieć? Był moim mężem. Kochaliśmy się. — Wydawało się, że Pascale się osuwa. Khouri ją podparła. Pascale wycierała łzy, tarła oczy, aż poczerwieniały. — Nienawidzę go za to, co zrobił. I nie rozumiem go. Mimo to nadal go kocham. Cały czas mi się wydaje… że może już zginął. To przecież nie jest wykluczone. A nawet jeśli nie zginął, nie ma gwarancji, że kiedyś go jeszcze zobaczę.
— Tam, gdzie Sylveste leci, nie jest najbezpieczniej — stwierdziła Khouri. Ale czy Cerber jest bardziej niebezpieczny od tego statku? — pomyślała Khouri.
— Wiem o tym. Przypuszczam, że on nawet nie zdaje sobie sprawy, w jakim niebezpieczeństwie się znalazł… my też.
— A jednak twój mąż nie jest pierwszym lepszym. To Sylveste. — I Khouri zwróciła uwagę Pascale na to, że życie Sylveste’a to pasmo szczęśliwych trafów i byłoby dziwne, gdyby fortuna go teraz opuściła, kiedy w zasięgu ręki ma to, do czego zawsze dążył. — To przebiegły drań i ma wielkie szansę, że znajdzie wyjście.
Pascale nieco się uspokoiła.
Wtedy Khouri poinformowała ją, że Hegazi umarł i że statek najwyraźniej usiłuje zamordować tych, którzy jeszcze pozostali przy życiu.
— Sajakiego nie może tu być — powiedziała Pascale. — Nie może go tu być, prawda? Dan by nie wiedział, jak znaleźć drogę na Cerbera. Potrzebował kogoś z was do pomocy.
— Tak również myśli Volyova.
— Więc dlaczego tu jesteśmy?
— Chyba Ilia nie ufa własnym opiniom.
Khouri pchnęła drzwi prowadzące do ambulatorium z częściowo zalanego korytarzyka. Przy okazji odkopnęła na bok szczura-woźnego. W ambulatorium stało się coś strasznego, Khouri natychmiast to wyczuła.
— Pascale, coś złego się tu wydarzyło.
— Co mam robić? Kryć cię? — Pascale przygotowała karabin niskoenergetyczny, ale nie sprawiała wrażenia osoby, która potrafi się nim posługiwać.
— Tak, kryj mnie — odparła Khouri. — Dobry pomysł.
Weszła do ambulatorium, z wysuniętą lufą karabinu plazmowego.
Pokój wyczul jej obecność i zapalił światła. Khouri już tu przedtem była, odwiedzała ranną Volyovą, więc znała rozkład pomieszczenia.
Spojrzała na łóżko, gdzie spodziewała się zobaczyć Sajakiego. Nad łóżkiem wisiał skomplikowany zestaw serwomechanicznych instrumentów medycznych, na zawieszeniach kardanowych i na przegubach. Wychodziły z jednego centralnego miejsca i przypominały zmutowaną stalową rękę o zbyt wielu palcach zakończonych pazurami.
Każdy centymetr kwadratowy metalu pokrywała krew zgęstniała jak wosk.
— Pascale, chyba…