— Nie…
— Zamknij się. Dlatego Sajaki nigdy nie chciał, byś powrócił do zdrowia, bo on był tobą i nie potrzebował leczenia. I Sajaki zdołał zniweczyć moje antidotum, ponieważ posiadał twoją wiedzę. Za to powinnam cię skazać na śmierć, svinoi… tylko że ty już umarłeś, bo resztki Sajakiego zdobią ambulatorium.
— Sajaki nie żyje? — spytał, jakby w ogóle nie dotarła do niego wiadomość o śmierci członków załogi.
— Czy to dla ciebie sprawiedliwość? Jesteś teraz sam. Zdany na siebie. Możesz jedynie bronić swego istnienia przed Złodziejem Słońca, rosnąc, pozwalając, by zaraza cię opanowała.
— Nie… proszę.
— Kapitanie, czy zabiłeś Sajakiego?
— To było… tak dawno temu… — Po tonie jego głosu Volyova wyczuła, że jednak nie jest to całkowite zaprzeczenie. Wpakowała w chłodnię pociski igłowca. Obserwowała, jak zamierają ostatnie wskaźniki na obudowie, i poczuła, że chłód nieco maleje, a lód — nadtopiony — zaczyna błyszczeć.
— Idę już — powiedziała. — Chciałam tylko dotrzeć do prawdy. Powinnam ci życzyć szczęścia, kapitanie.
I ruszyła biegiem, obawiając się tego, co może dziać się za jej plecami.
Skafander Sajakiego cały czas irytująco wyprzedzał Sylveste’a, gdy zaczynali opuszczać się w lej przyczółka. Jeszcze parę minut temu zanurzony stożek wydawał się maleńki — teraz Sylveste widział jedynie strome szare ściany, zasłaniające horyzont ze wszystkich stron. Od czasu do czasu przyczółek drżał — toczył bitwę z systemem obronnym skorupy Cerbera; Sylveste wiedział, że przyczółek nie chroni go całkowicie, Sylveste nie mógł na to liczyć. Jeśli przyczółek przegra, w ciągu kilku godzin zostanie strawiony, rana w skorupie zamknie się, odcinając drogę ucieczki.
— Należy uzupełnić masę odrzutu — powiedział skafander.
— Co?
Sajaki przemówił po raz pierwszy, od kiedy opuścili statek.
— Dan, lecąc tutaj, zużyliśmy bardzo dużo masy. Musimy ją uzupełnić przed wejściem na wrogi teren.
— W jaki sposób?
— Rozejrzyj się. Wokół jest mnóstwo masy reakcyjnej. Tylko czeka na wykorzystanie.
Oczywiście nic nie stało na przeszkodzie, by czerpali z zasobów przyczółka. Sylveste przyznał rację; nic nie robił, gdy Sajaki przejął sterowanie jego skafandrem. Jedna ze stromych, zakrzywionych ścian zbliżała się. Sylveste widział gęste ornamenty ekstruzji i przypadkowych skupisk maszyn. Ogrom ściany przytłaczał — przypominała wygiętą tamę, której krańce gdzieś się łączą. Gdzieś w tej ścianie tkwią ciała Alicji i innych buntowników, pomyślał Sylveste.
Ciążenie wystarczało, by wywołać u Sylveste’a silne zawroty głowy; pogarszał je jeszcze widok zwężającego się przyczółka, który prowadził w dół niczym nieskończenie głęboki szyb. Prawie kilometr dalej skafander Sajakiego — gwiazdoksztaltny punkcik — zetknął się z przeciwległą stromą ścianą. Kilka chwil później Sylveste dotarł do wąskiej półki, wystającej niecały metr ze ściany. Wylądował miękko, po czym złapał równowagę, ale już, już się przechylał i omal nie padł w tył, w nicość.
— Co mam robić?
— Nic — odparł Sajaki. — Twój skafander dokładnie wie, co robić. Proponuję, byś zaczął mu ufać, twoje życie od tego zależy.
— To są słowa pociechy?
— Myślisz, że pocieszanie cię jest w tym momencie najwłaściwsze? Wkrótce wejdziesz do bardzo obcego środowiska, żaden człowiek nie był w takich warunkach. Sądzę, że pociechy potrzeba ci akurat najmniej.
Sylveste zobaczył, jak z piersi skafandra wysuwa się trąba i dotyka ściany przyczółka. Po paru sekundach zaczęła pulsować, wybrzuszenia przesuwały się wzdłuż trąby w stronę skafandra.
— Obrzydliwe — powiedział Sylveste.
— Trawi ciężkie pierwiastki, które pobiera z przyczółka — wyjaśnił Sajaki. — Przyczółek oddaje je dobrowolnie, bo rozpoznał, że skafander jest przyjacielski.
— A jeśli zabraknie nam mocy wewnątrz Cerbera?
— Kiedy w twoim skafandrze w ogóle pojawi się problem braku mocy, od dawna będziesz martwy. Ale skafander musi uzupełniać masę odrzutową do dysz. Ma całą potrzebną energię, ale by przyśpieszać, musi wyrzucać materię.
— Niezbyt mi się podoba słowo „martwy”.
— Możesz zawrócić, jeszcze nie jest za późno.
Chce mnie wybadać, pomyślał Sylveste. Przez chwilę rozważał to racjonalnie, ale tylko przez chwilę. Musiał przyznać, że się boi bardziej niż kiedykolwiek w życiu, bardziej niż przy Całunie Lascaille’a. Ale teraz, podobnie jak wówczas, wiedział, że jedynym sposobem pokonania strachu jest kontynuowanie planów, konfrontacja z tym, co ten strach wywołuje. Gdy skafander skończył tankowanie paliwa, Sylveste musiał zebrać wszystkie siły psychiczne, by zeskoczyć z półki i opuścić się w otchłań przyczółka.
Zanurzali się coraz niżej, opadali przez długie sekundy, od czasu do czasu korygowali ruch krótkimi zmianami ciągu. Sylveste mógł teraz samodzielnie sterować skafandrem w pewnym zakresie; Sajaki mu na to pozwolił, powoli zmniejszał dominację autonomicznych systemów skafandra i w końcu Sylveste przejął znaczną część zadań kontrolnych, choć przejścia do tej nowej sytuacji prawie nie zauważył. Opuszczali się teraz z prędkością trzydziestu metrów na sekundę, ale wydawało się, że pędzą coraz szybciej, gdyż stożkowaty przyczółek się zwężał, jego ściany zbliżały się do siebie. Teraz drugi skafander leciał zaledwie kilkaset metrów od Sylveste’a, ale ponieważ za jego szybą Sylveste nie widział twarzy Sajakiego, nie miał wrażenia, że towarzyszy mu inna ludzka istota. Nadal czuł się przeraźliwie samotny. To uzasadnione odczucie, pomyślał. Prawdopodobnie żadne rozumne stworzenie nie znalazło się tak blisko Cerbera od ostatniej bytności Amarantinów. Jakie duchy gniły tutaj przez ostatni tysiąc wieków?
— Zbliżamy się do końcowego odcinka rury wejściowej — powiedział Sajaki.
Stożek zwęził się, miał teraz średnicę zaledwie trzydziestu metrów; nurkował pionowo w nieskończoną ciemność. Skafander Sylveste’a sam przesunął się ku centrum czeluści. Skafander Sajakiego został nieco z tyłu.
— Tobie należy się pierwszeństwo — powiedział Sajaki. — Długo na to czekałeś.
Znaleźli się w szybie. Ściany wyczuły ich obecność, zapaliło się czerwone ukryte światło. Spadali pionowo z wielką prędkością, Sylveste czuł straszne zawroty głowy, miał wrażenie, że jest wtryskiwany przez strzykawkę. Wspominał, jak Calvin pokazał mu przejście endoskopu przez ciało jednego ze swych pacjentów: starożytne narzędzie chirurgiczne z okiem kamery na końcu zwiniętej rurki pędziło w arterii. Wspomniał nocny lot do Cuvier, po aresztowaniu na wykopaliskach, gdy pędził przez kaniony ku swej politycznej nemezis. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek w życiu miał taki okres, gdy był pewien, co znajduje się na końcu za tymi umykającymi ścianami.
Szyb zniknął. Opadali przez pustkę.
Volyova dotarła do hangaru, zatrzymując się przy jednym z okien obserwacyjnych, by sprawdzić, czy promy są na miejscu i czy Złodziej Słońca nie manipuluje danymi przekazywanymi przez bransoletę. Transatmosferyczne, plazmoskrzydłe statki czekały w schronach zamocowane jak rząd strzał w arsenale łucznika. Volyova mogła teraz uruchomić jeden z nich, korzystając z bransolety, ale prawdopodobnie zwróciłoby to uwagę Złodzieja. W tej chwili nic jej nie groziło, gdyż dotychczas nie weszła do części statku penetrowanych przez zmysły Złodzieja. Na to przynajmniej liczyła.