Выбрать главу

— Zachowuje się tak, jakby nie wiedział, że tu jesteśmy — powiedział Sylveste.

— Może nie wie — odparł Calvin. — W historii Cerbera, jeśli coś nawet przenikało aż tak głęboko, to z pewnością zdarzało się to bardzo rzadko. Układy zbudowano po to, by wykrywać intruzów i bronić przed nimi. Nieużywane, mogły więc ulec atrofii. O ile w ogóle kiedykolwiek istniały.

— Mam dziwne wrażenie, że postanowiłeś mnie pocieszyć.

— Jest to przecież w twoim najlepszym interesie — odparł Calvin. Sylveste wyobraził sobie, jak Calvin się uśmiecha, choć symulacja nie zawierała modułu wizualnego. — W każdym razie wierzę w to, co ci powiedziałem. Uważam, że im niżej schodzimy, tym mniejsze prawopodobieństwo, że zostaniemy rozpoznani jako nieproszeni goście. Podobnie jest w ludzkim ciele: receptory bólu najgęściej są rozmieszczone na skórze.

Sylveste przypomniał sobie, jak dostał skurczu żołądka, gdy wypił za dużo zimnej wody podczas wędrówki z Chasm City. Zastanawiał się, czy jest ziarnko prawdy w tym, co przed chwilą powiedział Calvin. W każdym razie bez wątpienia było to krzepiące. Ale czy głębiej panuje półsen? Czy potężne systemy obronne skorupy osłabły, ponieważ to, co leży pod nią, nie działa tak, jak chcieli Amarantinowie? Czy Cerber to solidnie zamknięta i wypolerowana na wysoki połysk skrzynia skarbów zawierająca jedynie zardzewiały złom?

Takie rozważania nie miały sensu. Jeśli to coś znaczyło, jeśli ostatnie pięćdziesiąt lat jego życia (może nawet więcej) nie było jedynie złudą i obsesją, musi tu być coś wartego zachodu. Nie potrafił wyartykułować tego wrażenia, ale miał niezbitą pewność, jak nigdy dotąd.

Minął jeszcze jeden dzień — schodzili, niekiedy Sylveste zapadał w sen, skafander budził go tylko wtedy, gdy pojawiało się coś wartego uwagi lub parametry otoczenia przekroczyły zadane granice i skafander dochodził do wniosku, że lepiej, by człowiek widział to osobiście. Sylveste nie wiedział, czy Sajaki w ogóle sypia. Ten mężczyzna miał dziwną fizjologię: krew pełna medmaszyn, cały czas oczyszczana; skonfigurowany przez Żonglerów umysł potrafił wytrzymać bez regularnych godzin normalnego snu. Na łatwiejszej drodze opuszczali się z maksymalną prędkością kilometra na minutę; zdarzało się to, gdy natykali się na głęboką przepaść. Powrót będzie się oczywiście odbywał szybciej, ponieważ skafandry zapamiętają przebytą drogę — o ile nie zmieni się wewnętrzna struktura Cerbera. Zdarzało się, że zszedłszy kilka kilometrów w dół, znajdowali się w ślepej uliczce lub w szybie zbyt wąskim, by się przezeń przecisnąć. Wracali wówczas do poprzedniego rozstaju i próbowali innej drogi. Przemieszczali się metodą prób i błędów — sensory skafandrów wyczuwały trasę najwyżej kilkaset metrów naprzód, gdyż drogę blokowały masywne krystaliczne struktury. Jednak sunęli powoli przed siebie, skąpani mdławym emitowanym przez kryształy, turkusowo-zielonkawym światłem.

Krajobraz stopniowo się zmieniał, leżały tu odłamki wielokilometrowej szerokości, bierne i nieruchome jak lodowce. Kryształy łączyły się ze sobą, ale istniały jednak między nimi łukowato sklepione przestrzenie i zawrotne rozpadliny, co sprawiało wrażenie, że wszystko swobodnie płynie, jakby cicho przecząc polu grawitacyjnemu tego świata. Co to takiego? — zastanawiał się Sylveste. Martwa materia — dosłownie, krystaliczna — czy coś bardziej dziwnego? Czy stanowiły część jakiegoś wszechplanetarnego mechanizmu, zbyt wielkiego, by go dostrzec lub by go sobie wyobrazić? Jeśli były maszynami, musiały wyko — rzystywać jakiś nieokreślony stan rzeczywistości kwantowej, gdzie pojęcia ciepła i energii rozmywały się w niepewności. Były zimne jak lód — pomierzyły to czujniki termiczne skafandra — a jednak Sylveste miał wrażenie, że za ich półprzeźroczystymi ścianami ma miejsce prawie niezauważalny ruch, jakby tykał mechanizm zegara, widziany za osłoną z przezroczystego plastiku. Poprosił skafander, by zbadał to swymi czujnikami, ale otrzymał wyniki nie dające się jednoznacznie zinterpretować.

Po czterdziestogodzinnej wędrówce dokonali znaczącego odkrycia. Kryształowa struktura stała się cieńsza w sferze przejściowej zaledwie kilometrowej grubości i odsłoniły się szyby szersze i głębsze od tych, które dotychczas widzieli. Celowość całego projektu bardziej rzucała się w oczy. Szyby miały dwa kilometry szerokości i każdy z dziesięciu zbadanych przez nich szybów opadał ku zbieżnej nicości przez dwieście kilometrów. Ściany szybów, emitujące takie samo nieco mdłe światło jak kryształy, drżały również tym samym podskórnym ruchem, co sugerowało, że stanowią część tych samych mechanizmów, choć spełniają zupełnie inne funkcje. Sylveste wiedział coś o technice budowy wielkich piramid egipskich — pełno w nich było sztolni i szybów, umożliwiających robotnikom wycofanie się po zaplombownaiu grobowców wewnętrznych. Może tutaj też zastosowano podobne rozwiązanie albo może szyby służyły do odprowadzania ciepła z machin teraz unieruchomionych.

Szczęśliwe odkrycie znacznie przyśpieszało drogę w dół, choć wykorzystanie szybów wiązało się z ryzykiem. Wędrowcom, uwięzionym między ścianami szybów, w razie ataku pozostawały tylko dwa kierunki ucieczki. Z drugiej strony, gdyby wyprawa nadal się przedłużała, po upadku przyczółka zostaliby na zawsze uwięzieni w Cerberze. Marny los; podjęli więc ryzyko podróży szybami.

Nie mogli opadać jak przedtem, gdyż pionowe odcinki drogi wynosiły najwyżej kilometr; teraz szyby były bardzo głębokie, pojawiły się więc nowe nieprzewidziane problemy. Coś tajemniczego spychało ich na bok, musieli więc impulsowo korygować ciąg, by nie dać się cisnąć o pędzące ku nim mdławozielone przepastne ściany. To oczywiście siły Coriolisa, te same pozorne siły, które na obracającej się planecie zamieniały wiatry w cyklony. Tutaj siły Coriolisa przeciwstawiały się idealnie pionowemu spadkowi, ponieważ Cerber rotował, więc Sylveste i Sajaki musieli tracić nadmierny moment kątowy pędu, pojawiający się podczas ruchu ku jądru planety. Mimo to, w porównaniu z poprzednim powolnym opadaniem, poruszali się dość szybko.

Opadli sto kilometrów, gdy rozpoczął się atak.

— Rusza się — powiedziała Volyova.

Dziesięć godzin minęło od chwili, gdy opuściły Światłowiec. Volyova była wyczerpana, mimo że od czasu do czasu ucinała sobie sobie drzemkę — wiedziała przecież, że wkrótce musi być w pełni sił. Niewiele to jednak pomogło. Potrzebowała dłuższych okresów nieświadomości, by usunąć psychiczne i umysłowe napięcie ostatnich dni. Teraz jednak była zupełnie rozbudzona, jakby jej ciało, na granicy wyczerpania, doczołgało się do spokojnego rezerwuaru zapasowej energii. Bez wątpienia nie wystarczy jej na długo, a gdy się to tymczasowe źródło zużyje, Volyova będzie musiała zapłacić jeszcze większą cenę. Teraz jednak była zadowolona, że przynajmniej przejściowo jest przytomna i sprawna.

— Co się rusza? — spytała Khouri.

Volyova skinieniem głowy wskazała rozjarzoną białą konsolę w kształcie podkowy i okna odczytów, które tam wywołała.

— A cóż by, jeśli nie ten cholerny statek?

— O co chodzi? — Pascale ziewnęła; właśnie się zbudziła.

— Chodzi o to, że mamy kłopoty — odparła Volyova. Jej palce tańczyły na klawiaturze. Wywoływała dodatkowe odczyty instrumentów, choć w zasadzie nie potrzebowała potwierdzenia. Złe wieści same się potwierdzały. — Oznacza to dwie rzeczy, obie nie niosą nic dobrego. Światlowiec znów się ruszył. Złodziej Słońca musiał zrestartować główne systemy, które unieruchomiłam „paraliżem”.