— Te dziesięć godzin się przydało… dotarłyśmy dość daleko. — Pascale skinęła na displej pokazujący położenie promu, który pokonał ponad jedną trzecią odległości do Cerbera.
— A ta druga rzecz? — spytała Khouri.
— Z tego wynika, że Złodziej Słońca musiał zdobyć wystarczające doświadczenie, by sterować napędem. Poprzednio tylko ostrożnie próbował, bojąc się uszkodzić statek.
— Jakie wnioski?
Volyova wskazała wskaźniki pozycyjne.
— Załóżmy, że teraz ma całkowitą kontrolę nad napędem i wie, w jakim zakresie można nim sterować. Obecny tor statku jest ustawiony na przecięcie naszej trajektorii. Złodziej Słońca usiłuje nas przechwycić, zanim dotrzemy do Dana czy nawet do przyczółka. Z tej odległości jesteśmy dla niego zbyt małym obiektem — promień z broni promieniowych byłby zbyt rozproszony, a wszelkie pociski subrelatywistyczne potrafimy przechytrzyć, lecąc po trasie generowanej losowo. Ale i tak wkrótce znajdziemy się w zasięgu efektywnego działania broni.
— A ile to potrwa? — Pascale zmarszczyła czoło. To nie jest najsympatyczniejsza mina Pascale, pomyślała Volyova, ale nie okazała po sobie, że jej się to nie podoba. — Chyba już na starcie uzyskałyśmy znaczną przewagę?
— Owszem, ale teraz nic nie powstrzyma Złodzieja Słońca: zwiększy ciąg Swiatłowca do kilkudziesięciu g, a my takiego przyśpieszenia nie osiągniemy, bo zostałaby z nas papka. Dla niego to żaden problem. Na pokładzie nie ma już żywych istot, które nie biegałyby na czterech nogach, nie piszczały i nie paskudziły, gdy do nich strzelisz.
— Poza kapitanem — przypomniała Khouri. — Choć jego chyba nie bierze się pod uwagę.
— Spytałam, jak długo — powiedziała Pascale.
— Jeśli dopisze nam szczęście, dotrzemy właśnie do Cerbera — odparła Volyova. — Nie zostanie nam zbyt wiele czasu, by się rozejrzeć i zastanowić. Będziemy musiały dostać się do środka — i to dość głęboko — by uniknąć statkowych broni. — Gdzieś, z wnętrza, wydobyła urywany śmiech. — Okazuje się, że twój mąż cały czas robił, co trzeba. Może jest w tej chwili w znacznie bezpieczniejszej sytuacji niż my. Przynajmniej na razie.
Na ścianach szybu pojawiły się wzory: niektóre fragmenty kryształu zaświeciły intensywniej. Wzory były bardzo wielkie i początkowo Sylveste nie rozpoznał, że to hieroglify Amarantinów. Nawet nie z powodu ich wielkości, ale dlatego, że zostały przedstawione w nieznany mu sposób, jakby to był zupełnie inny język. W przebłysku intuicji zorientował się, że to język używany przez Wypędzonych, stado, które poszło za Złodziejem Słońca na wygnanie, a w końcu ruszyło do gwiazd. Dziesiątki tysięcy lat dzieliły to pismo od inskrypcji, które przedtem widywał. Tym bardziej to cud, że teraz mógł wyłowić z tych napisów jakiś sens.
— Co nam przekazują? — spytał Calvin.
— Że nie jesteśmy tu — łagodnie mówiąc — mile widziani — odparł Sylveste, nieco zdziwioony, że te litery coś dla niego znaczą.
Sajaki musiał odebrać tę subwokalizację.
— A dokładnie co? — spytał.
— Mówią, że zbudowali ten poziom — wyjaśnił Sylveste. — Wytworzyli go.
— W końcu okazuje się, że miałeś rację — stwierdził Calvin. — To miejsce to rzeczywiście dzieło Amarantinów.
— W innych okolicznościach należałoby to uczcić toastem — odparł Sylveste od niechcenia, pochłonięty tym, co czytał, myślami, które nagle pojawiały mu się w głowie. Już niejednokrotnie przedtem przeżywał coś podobnego, gdy tłumaczył pismo Amarantinów, ale nigdy nie przebiegało to tak płynnie, z takim uczuciem całkowitej pewności. Wciągało to — i przerażało.
— Proszę, kontynuuj — powiedział Sajaki.
— Już mówiłem: to ostrzeżenie. Że nie powinniśmy iść dalej.
— To prawdopodobnie oznacza, że jesteśmy blisko tego, po co przyszliśmy.
Sylveste również tak sądził, choć nie potrafiłby tego uzasadnić.
— Ostrzeżenie mówi, że na niższym poziomie znajduje się coś, czego nie powinniśmy oglądać.
— Oglądać? Tak to dosłownie sformułowano?
— Sajaki, Amarantinowie myślą w sposób bardzo wizualny. Nie chcą, byśmy znaleźli się w pobliżu tego czegoś.
— Zatem musisz przyznać, że to coś jest wartościowe.
— A jeśli to rzeczywiście ostrzeżenie? — zasugerował Całym. — Nie groźba, ale szczera prośba, by trzymać się z daleka. Czy z kontekstu wynika, że można to tak zrozumieć?
— Być może… gdyby to był standardowy napis amarantinski. — Sylveste nie dodał, że odcyfrował przesłanie w sposób sugerowany przez Calvina, nie potrafiłby tego jednak racjonalnie uzasadnić. Taka interpretacja go jednak nie odstraszyła. Zaczął się zastanawiać, co skłoniło Amarantinów do przekazania takiego komunikatu. Jakie zło się tam kryło, by należało je zamykać w kopii planety i bronić najbardziej przerażającymi środkami znanymi cywilizacji? Dlaczego nie można było tego po prostu zniszczyć? Jakiego potwora stworzyli?
A może znaleźli?
Idea zaskoczyła w pustą lukę w jego rozumowaniu i doskonale pasowała, jakby tam było jej miejsce. Coś znaleźli: stado Złodzieja Słońca. Daleko na skraju układu coś znaleźli.
Próbował uporać się z tym wnioskiem, gdy wtem najbliższy znak oddzielił się od ściany, zostawiając puste wcięcie w miejscu, gdzie był przed chwilą. Inne znaki również odrywały się od szybu — całe słowa, zdania — i wielkie jak domy z gadzią cierpliwością krążyły wokół Sylveste’a i Sajakiego. Unosiły się swobodnie, podtrzymywane przez jakiś mechanizm niewidoczny dla systemów obronnych skafandra. Nie ujawniały się żadne fluktuacje, ani grawitacyjne, ani magnetyczne. Przez chwilę zaskoczony Sylveste myślał o obcym, napędzającym to widowisko mechanizmie, ale nagle się zorientował, że stoi za tym niewątpliwa logika. Co miało więcej sensu niż zakaz, który — przekroczony — sam się egzekwował?
Nagle skończył się czas na luźne rozważania.
— Systemy obronne skafandra na automatykę — polecił Sajaki. Podniósł głos zaledwie odrobinę powyżej swego rutynowego spokojnego tonu. — Sądzę, że te przedmioty chcą nas zmiażdżyć.
Nie musiał tego mówić.
Dryfujące słowa otoczyły ich sferycznie i niespiesznie tworzyły coraz ciaśniejsze spirale. Skafander odciął Sylveste’owi wizję, zasłaniając jego oczy przed niszczącymi siatkówkę oślepiającymi impulsami plazmy. Sterowanie ręczne zostało czasowo odłączone — skafander zupełnie nie potrzebował pomocy człowieka, próbującego się sprawić lepiej od niego. Mimo zasłon, w polu widzenia Sylveste’a rozbłysły fajerwerki, zjawiska fotonowe włączały układy oczu, wiedział, że tuż za powłoką skafandra muszą operować żrące wielorakie radiacje. Odczuwał szarpanie, pchnięcia w górę i w dół (tak mu się przynajmniej wydawało) tak silne, że przechodził przez okresy utraty i powrotu przytomności, jak pociąg przejeżdżający w górach przez system krótkich tuneli. Przypuszczał, że skafander atakuje i ucieka, a z każdym przyśpieszeniem i z każdym spadkiem prędkości doznaje niepowodzenia.
W końcu Sylveste pogrążył się w głębokim i długim stanie bezprzytomności.
Volyova zwiększyła ciąg „Melancholii”, dobijając niemal do czterech g stałego przyśpieszenia. Od czasu do czasu następowały przypadkowe szarpnięcia, zaprogramowane dla dodatkowego efektu, na wypadek gdyby Światłowiec wystrzeliwał jakieś pociski.
Pasażerki niechronione skafandrami czy specjalnymi kaftanami więcej nie mogłyby znieść, a odczuwały to bardzo nieprzyjemnie — zwłaszcza Pascale, mniej od Khouri nawykła do takich podróży. Nie mogły wstawać z foteli, ruchy rąk miały bardzo ograniczone, mogły jednak mówić — choć dość kiepsko — i nawet przeprowadziły niemal zborną rozmowę.