Выбрать главу

— Gdzie znaleźli… — Pascale wskazała na obraz Hadesa i Cerbera. — O to chodzi?

Khouri skinęła głową i zaczęła opowiadać resztę historii.

Sylveste spadał i spadał, i niemal nie zwracał uwagi na upływ czasu. Dotarł do punktu, gdzie nad głową miał ponad dwieście kilometrów szybu, a pod stopami zaledwie parę jego kilometrów. Migające w dole światła układały się w konstelacje i przez chwilę Sylveste’owi wydało się, że zabrnął znacznie dalej, niż to możliwe, i tamte światełka to gwiazdy, a on właśnie ostatecznie opuszcza Cerbera. Wrażenie tylko przelotne, gdyż układ świateł był zbyt regularny, nieco zbyt celowy, nosił ślady rozumnej kompozycji.

Wypadł z szybu w pustkę i jak wcześniej, gdy wyprysnął z przyczółka, spadał przez wielką komorę, która jednak wydawała się znacznie większa niż przestrzeń bezpośrednio pod skorupą. Nie widział wyrastających z kryształowego podłoża sękatych pni, podtrzymujących sklepienie, i podejrzewał, że żadnych takich pni nie ma bezpośrednio za krzywizną horyzontu. A przecież poniżej znajdowała się podłoga, więc nic nie wspierało sufitu, który rozciągał się nad całą planetą-w-planecie, sufit wisiał tylko dzięki ogromnej przeciwrównowadze swego własnego grawitacyjnego zapadania albo dzięki jakiemuś innemu zjawisku, którego Sylveste nie potrafił sobie wyobrazić. W każdym razie teraz opadał ku rozgwieżdżonej podłodze, znajdującej się dziesiątki kilometrów poniżej.

Bez trudu odnalazł skafander Sajakiego. Jego własny, nadal funkcjonujący skafander robił to, co należało — ustawił się na charakterystyki spadającego towarzysza (zatem jakaś jego część musiała przeżyć), a potem pokierował opadaniem Sylveste’a. Lądowanie nastąpiło parędziesiąt metrów od miejsca upadku Sajakiego. Triumwir musiał uderzyć z dużą prędkością — to było jasne. Zresztą niewiele opcji wchodziło w grę, zważywszy na niekontrolowany spadek z dwustu kilometrów. Częściowo wrył się w metalowe podłoże, potem odbił się i padł twarzą w dół.

Sylveste nie spodziewał się, że znajdzie Sajakiego żywego, ale zaszokował go widok rozbitych szczątków — skafander kojarzył mu się z porcelanową lalką, na której wyładowało swą wściekłość rozzłoszczone dziecko; był rozpruty, podarty, odbarwiony. Uszkodzenia powstały prawdopodobnie podczas bitwy i spadania, gdy Sajaki, spychany siłami Coriolisa, wielokrotnie uderzał o ściany szybu.

Sylveste przekręcił go na plecy, pomagając sobie wzmacniaczami własnego skafandra. Spodziewał się nieprzyjemnego widoku, ale musiał go znieść, by kontynuować wyprawę. To jakby zamknięcie w umyśle pewnego jej rozdziału. Do Sajakiego czuł głównie antypatię, złagodzoną wymuszonym, szacunkiem dla jego sprytu i ogromnego uporu, z jakim Triumwir szukał Sylveste’a przez tyle dziesięcioleci. Nie było w tym ani krzty przyjaźni, jedynie zawodowy podziw dla fachowo zrobionego przyrządu, który znakomicie wykonał swą robotę. To właśnie Sajaki, pomyślał Sylveste, dobrze naostrzone narzędzie, świetnie przystosowane do jednego, jedynego celu.

Na przedniej szybie skafandra zobaczył szeroką na kciuk szczelinę. Coś go zmusiło, by uklęknąć i zbliżyć twarz do głowy martwego Triumwira.

— Żałuję, że tak się to skończyło — powiedział. — Nie twierdzę, Yuuji, że kiedykolwiek byliśmy przyjaciółmi… Chciałem jednak, żebyś zobaczył to, co znajduje się przed nami, tak jak sam pragnąłem to zobaczyć. Myślę, że doceniłbyś to.

I wtedy się zorientował, że skafander jest próżny i że zawsze był jedynie pustą powłoką.

Oto co wiedziała Khouri.

Wygnańcy dotarli na skraj układu słonecznego tysiące lat po tym, jak wygnano ich z głównego nurtu amarantinskiej kultury. Z natury rzeczy ich postęp był powolny nie tylko dlatego, że musieli zmagać się z ograniczeniami technicznymi. Musieli też pokonać równie nieustępliwe ograniczenia własnej psychiki.

Początkowo Wygnańcy zachowywali instynkt stadny swych braci. Ewolucyjnie stali się społeczeństwem zależnym od komunikacji wizualnej. Byli zorganizowani w wielkie zbiorowości, w których jednostka liczyła się mniej od kolektywu. Pozbawiony miejsca w stadzie, pojedynczy Amarantin zapadał na pewnego rodzaju psychozę, odpowiednik deprywacji sensorycznej. Przystanie do małej grupy osobników nie zmniejszało tego koszmaru. Dlatego kultura Amarantinów była nadzwyczaj stabilna, odporna na wewnętrzne spiski i zdrady. Równocześnie oznaczało to, że z powodu swej izolacji Wygnańcy skazani byli na swoiste szaleństwo.

Pogodzili się z tym. Zmienili się, stali się kulturowymi socjopatami. W ciągu zaledwie kilkuset pokoleń przestali być stadem; podzielili się na kilkadziesiąt wyspecjalizowanych klanów, każdy ze specyficzną odmianą szaleństwa. Przynajmniej ci, co zostali w domu, postrzegaliby to jako szaleństwo.

Zdolność funkcjonowania w mniejszej grupie umożliwiła Banitom sondowanie rejonów oddalonych od Resurgamu, poza bezpośrednim zasięgiem komunikacji, która była naturalnie ograniczona przez prędkość światła. Najbardziej psychotyczne jednostki dotarły jeszcze dalej i znalazły Hades wraz z poruszającą się wokół niego niepokojącą planetą. Do tego czasu Wygnańcy przeszli taki sam cykl dedukcji, o jakim Volyova i Pascale w skrócie opowiedziały Khouri. O ile ich sposób rozumowania był prawidłowy, galaktyka powinna być znacznie bardziej zaludniona niż jest. Wniosek: rozumowanie prawdopodobnie nie było prawidłowe. Nasłuchiwali głosów innych kultur w zakresie fal radiowych, optycznych, grawitacyjnych i neutrino, ale nic nie usłyszeli. Najwięksi poszukiwacze przygód — ktoś by powiedział „najbardziej szaleni” — zupełnie opuścili układ i nie znaleźli żadnej ważnej informacji, godnej przesłania do domu: gdzieniegdzie nieco tajemniczych ruin, a na paru wodnych planetach zagadkowe szlamowate organizmy, które mogłyby wskazywać na bardziej skomplikowaną organizację — te sprawiały wrażenie, że je tam umieszczono.

Ale to wszystko nie miało znaczenia w porównaniu z tym, co znaleźli wokół Hadesa.

Bez wątpienia obiekt był artefaktem. Został tam umieszczony przez inną cywilizację, wiele milionów lat temu. Mieli wrażenie, że czynnie zaprasza ich do poznania swych tajemnic. Postanowili go eksplorować.

I właśnie wtedy zaczęły się ich problemy.

— Znaleźli urządzenie Inhibitorów, prawda? — spytała Pascale.

— Czekało tam miliony lat — odparła Khouri. — Cały czas ewoluowali z poziomu — jak my byśmy to określili — dinozaurów lub ptaków. Przez cały czas, kiedy dążyli do inteligencji, uczyli się posługiwania narzędziami, odkrywali ogień…

— Czekało — powtórzyła Volyova. Z tyłu za nią od wielu minut pulsował czerwienią displej taktyczny, wskazując, że prom wszedł w teoretyczny zakres oddziaływania broni promieniowych Swiatłowca. Zabicie z tej odległości było trudne, lecz nie niemożliwe i nie byłoby szybkie. — Czekało, aż obiekt wyraźnie inteligentny znajdzie się w pobliżu, ale wówczas nie zaatakowało bezmyślnie i nie zniszczyło obiektu. Bo zepsułoby cały plan. Zachęcało natomiast do wniknięcia do środka, by mogły się o obiekcie jak najwięcej dowiedzieć. Skąd obiekt pochodzi, jaką włada techniką, jak rozumuje, jakie stosuje sposoby współpracy i komunikacji.

— Zbierali informacje wywiadowcze…

— Właśnie. — Glos Volyovej brzmiał żałośnie jak kościelny dzwon. — Jest cierpliwe. Ale wcześniej czy później dochodzi do wniosku, że posiada wszystkie potrzebne informacje. I wtedy — dopiero wtedy — działa.

Teraz wszystkie trzy wiedziały mniej więcej to samo.

— I dlatego Amarantinowie wymarli — powiedziała Pascale w zadumie. — Coś zrobiło z ich słońcem, majstrowało w nim, zainicjowało rodzaj olbrzymiego wyrzutu masy koronarnej. Wystarczyło to do całkowitego starcia życia z Resurgamu i zainicjowało kilkusettysiącletni okres spadania komet.