Выбрать главу

— Zwykle Inhibitorzy nie uciekali się do tak drastycznych metod — rzekła Volyova. — W tym wypadku zbyt długo zwlekali i nie zostało czasu na zastosowanie innych środków. Ale nawet to nie wystarczyło. Wygnańcy już podróżowali w kosmosie. Należało na nich polować, w razie konieczności nawet przez dziesiątki lat świetlnych.

Znów odezwał się brzęczyk, komunikujący, że czujniki kadłuba wykryły bezpośrednie skanowanie radaru. Wkrótce drugi brzęczyk sygnalizował, że goniący ich statek zawęża zakres.

— Urządzenia Inhibitorów w pobliżu Hadesa musiały zaalarmować inne, rozmieszczone w innych miejscach urządzenia — powiedziała Khouri. Usiłowała nie zwracać uwagi na mechaniczne ostrzeżenia o nadchodzącej zagładzie. — Przekazali zebrane wiadomości, nakazując, by zwracały uwagę na Wygnańców.

— Nie chodziło o to, by siedzieć i czekać, aż się pojawią — powiedziała Volyova. — Maszyny musiały przestawić się z bierności na działania aktywne, na przykład replikować maszyny z zaprogramowanymi szablonami Wygnańców. Bez względu na to, w jaką stronę uciekali Wygnańcy, światło ich prześcigało i systemy Inhibitorów zawsze wyprzedzały ich o krok, czujne i gotowe.

— Nie mieli szans.

— Ale to nie mogło być natychmiastowe wymarcie — rzekła Pascale. — Wygnańcy mieli czas na powrót na Resurgam, czas, by co się da zachować ze starej cywilizacji. Nawet gdy już wiedzieli, że są ścigani, i że słońce właśnie niszczy ich macierzystą planetę.

— To mogło trwać dziesięć lat… albo i cały wiek. — Volyova powiedziała to w taki sposób, jakby według niej nie stanowiło to wielkiej różnicy. — Wiemy jedynie, że niektórym udało się dostać dalej niż innym.

— Ale żaden nie przeżył? — spytała Pascale.

— Niektórzy przeżyli — odparła Khouri. — W pewnym sensie.

Displej taktyczny z tyłu za Volyovą zaczął wyć.

TRZYDZIEŚCI SIEDEM

Wnętrze Cerbera, 2567

Ostatnia powłoka była pusta.

Dotarcie tu zabrało mu trzy dni; minął dzień od kiedy znalazł pusty skafander Sajakiego na dnie trzeciej powłoki, ponad pięćset kilometrów powyżej. Gdyby się zatrzymał i zaczął za — stanawiać nad przebytymi odległościami, powoli by oszalał, więc ostrożnie odizolował te myśli. Już samo przebywanie w obcym środowisku było wystarczająco przykre, nie chciał więc do swych obaw dodawać jeszcze dawki klaustrofobii. Izolacja nie była całkiem szczelna, więc za każdą myślą czaił się dokuczliwy strach, obawa, że w każdej chwili jakieś jego działanie spowoduje katastrofalne naruszenie równowagi i olbrzymi sufit spadnie.

Przelatując przez kolejne warstwy, mijał kolejne, subtelnie różniące się od siebie fazy amarantinskiej techniki konstrukcyjnej. Przypuszczał, że chodziło tu też o odmienne fazy historii, jednak sprawa nie przedstawiała się tak prosto. Gdy posuwał się w głąb, kolejne poziomy nie zmieniały się systematycznie, zgodnie ze stopniem zaawansowania; świadczyły raczej o tym, że kierowano się różnymi filozofiami, stosowano odmienne podejścia. Wydawało się, że pierwszy przybyły tu Amarantin coś znalazł (co to takiego? — Sylveste się nawet nie domyślał) i postanowił otoczyć to pancerną skorupą zdolną do samoobrony. Potem zapewne przybyła następna grupa, która uznała, że należy to wszystko zawrzeć w kuli; może sądzili, że ich własne fortyfikacje będą bezpieczniejsze. Ostatni przybysz posunął dzieło poprzedników o krok — logiczny krok: zakamuflował fortyfikacje, by nie przypominały niczego nadzwyczajnego. Rozpoznanie skali czasowej tych procesów nie było w ogóle możliwe, więc Sylveste się nad tym nie zastanawiał. Może poszczególne warstwy położono niemal jednocześnie, a może konstrukcja zajęła te wszystkie tysiąclecia, jakie upłynęły między odejściem — razem z Wygnańcami — Złodzieja Słońca a jego powrotem w roli niemal boga.

Oczywiście to, co znalazł w skafandrze Sajakiego, również go zbytnio nie pocieszało.

— Nigdy go tam nie było — stwierdził Calvin, wpasowując się w myśli Sylveste’a. Sądziłeś, że jest w skafandrze, ale skafander był pusty. Nic dziwnego, że nie dopuścił cię zbyt blisko.

— Nikczemny drań!

— Też tak uważam. Ale przecież w tym wypadku to nie Sajaki był draniem?

Sylveste rozpaczliwie próbował znaleźć rozsądne wyjaśnienie tego paradoksu. Bezskutecznie.

— Jeśli to nie Sajaki… — Teraz przypomniał sobie, że przed opuszczeniem statku w zasadzie nie widział Triumwira. Sajaki wywołał go z ambulatorium, ale Sylveste nie miał dowodów, że to rzeczywiście Sajaki.

— Zrozum, coś sterowało skafandrem, nim się rozbił. — Całym stosował swój ulubiony trik: w trudnej sytuacji wypowiadał się z absurdalnym spokojem. Nie przejawiał jednak zwykłej brawury. — Uważam, że istnieje tylko jeden logiczny winowajca.

— Złodziej Słońca. — Sylveste sprawdzał, jak odrażająco brzmi ta hipoteza. Brzmiała nieprzyjemnie, jak oczekiwał. — To on, prawda? Khouri cały czas miała słuszność.

— Uważam, że na tym etapie byłoby z naszej strony głupotą odrzucenie tej ewentualności. Mam kontynuować?

— Nie — odparł Sylveste. — Nie teraz. Niech to wszystko przemyślę. Potem obdarzysz mnie całą swą ojcowską mądrością.

— A co tu jest do przemyślenia?

— To chyba oczywiste: idziemy dalej czy nie?

Decyzja nie należała do najłatwiejszych w jego życiu. Teraz wiedział, że nim manipulowano; całkowicie lub częściowo. Jak głęboka była to manipulacja? Czy wpływała na jego sposób myślenia? Czy proces myślowy został podporządkowany jednemu celowi, przez większość jego życia, od powrotu z Całunu Lascaille’a? Czy w istocie tam umarł, a na Yellowstone powróci! jako jakiś automat, działający i odczuwający jak dawny, prawdziwy Sylveste, ale w rzeczywistości naprowadzany na jeden cel, cel, który właśnie miał osiągnąć? I czy naprawdę miało to znaczenie?

Przecież niezależnie od tego, jak to dopasowywał, niezależnie od tego, jak fałszywe były to uczucia, jak irracjonalne rozumowanie, przecież tu właśnie zawsze chciał być.

Nie mógł wrócić. Jeszcze nie teraz.

Nie wcześniej, niż się dowie.

— Svinoi, szuja — powiedziała Volyova.

Pierwszy impuls grasera uderzył w dziób promu trzydzieści sekund po tym, jak zawył alarm ataku taktycznego. Ledwo wystarczyło czasu na wypuszczenie chmury ablacyjnej, która miała rozproszyć początkową energię napływających fotonów promieniowania gamma. Zanim okna pokładu promu stały się nieprzezroczyste, Volyova dostrzegła srebrny błysk, gdy pancerz promu, przeznaczony na straty, zniknął w westchnieniu wzbudzonych jonów metalu. Wstrząs miotnął kadłubem, jakby weń uderzył ładunek wybuchowy. Do lamentu przyłączyły się kolejne syreny alarmowe i znaczna część displeju taktycznego weszła w tryb ofensywny, ukazując graficzne dane o gotowości broni.

Na próżno. Wszystko na próżno. Systemy obronne „Melancholii” były za słabe, o zbyt małym zasięgu i nie miały żadnych szans wobec ścigającego ich Światłowca. Nic dziwnego: przecież niektóre z broni „Nieskończoności” były większe od całego promu, a statek jeszcze ich nawet nie ustawił na pozycjach.

Cerber wyglądał jak szary ogrom, wypełniał jedną trzecią nieba widocznego z promu. Powinny już zwalniać, ale traciły cenne sekundy w smażalni. Nawet gdyby odparły atak, poruszałyby się z nieprzyjemnie dużą szybkością.