Dalsza część kadłuba wyparowała.
Volyova kazała mówić palcom — wklepywały zaprogramowany wzorzec ucieczki, który na pewno wyprowadzi ich z bezpośredniego ogniska ataku grazera. Jedyny problem polegał na tym, że w tej ucieczce należało podtrzymywać ciąg dziesięciu g.
Uruchomiła program i niemal natychmiast straciła przytomność.
Komora była próżna, ale nie pusta.
Sylveste przypuszczał, że miała szerokość trzystu kilometrów, jednak była to tylko jego ocena. Radar skafandra uparcie odmawiał podawania koherentnej wartości średnicy, choć Sylveste wielokrotnie kazał mu przeprowadzić pomiary. Bez wątpienia to, co znajdowało się pośrodku komory, przysparzało skafandrowi trudności. Ta rzecz — w nieco innym sensie — przysparzała również trudności samemu Sylveste’owi, przyprawiała go o ból głowy.
W istocie były tam dwie rzeczy i Sylveste nie wiedział, która z nich jest dziwniejsza. Poruszały się — a raczej jedna z nich się poruszała — po orbicie wokół drugiej. Obiekt w ruchu był jak klejnot, ale klejnot skomplikowany, zmiennny, tak że zmian jego kształtu, a nawet barwy i blasku, nie dało się opisać. Sylveste potrafił jedynie stwierdzić, że obiekt jest duży — ma chyba kilkadziesiąt kilometrów szerokości — ale skafander poproszony o potwierdzenie tej wartości, nie dawał spójnej odpowiedzi. Sylveste mógł go równie dobrze prosić o interpretację podtekstu jakiegoś haiku napisanego stylem wolnym.
Próbował powiększyć obraz, stosując opcję zoomu w swoich oczach, ale obiekt opierał się powiększeniu, a nawet stawał się mniejszy, gdy Sylveste przyglądał mu się z opcją zoomu. Coś dziwnego stało się z czasoprzestrzenią w pobliżu klejnotu.
Potem próbował zarejestrować widok migawkowy, stosując opcję swych oczu, ale to również mu się nie udało — ukazał się obraz znacznie bardziej rozmazany od tego, co Sylveste dostrzegł w czasie rzeczywistym, jakby obiekt zmieniał się szybciej, bardziej zasadniczo, w mikroskopijnej skali czasowej niż w skali sekund. Sylveste sądził przez chwilę, że udało mu się pojąć to zjawisko, ale wrażenie zrozumienia uleciało.
A ten drugi obiekt… ten stacjonarny… był jeszcze gorszy.
Byl jak rana w rzeczywistości, jak rozcięcie, przez które wybuchało białe światło z gardzieli nieskończoności. Światło intensywne — tak intensywnego i czystego światła Sylveste w życiu nie widział ani o czymś takim nie śnił. Ludzie wracający z progu śmierci twierdzili, że podobna jasność wabiła ich do życia wiecznego. Sylveste również miał wrażenie, że światło go wabi. Powinien zostać oślepiony, ale im intensywniej wpatrywał się w jaśniejącą głębię, tym mniej go oślepiała, a tym bardziej wydawała się spokojną, bezdenną bielą.
Światło, przechodząc przez klejnot, ulegało rozszczepieniu; na ścianach komory przesuwały się wielobarwne wielkie plamy, tworząc widowisko piękne, sugestywne, czarowne.
— W tym momencie przydałoby się nieco pokory — powiedział Calvin. — Jesteś pod wrażeniem, prawda?
— Oczywiście. — Jeśli to powiedział, to nie usłyszał własnych słów, ale wydawało się, że Calvin zrozumiał.
— I to chyba wystarczy. To znaczy, teraz wiemy, co usiłowali przed nami ukryć. Coś tak dziwnego… Bóg jeden wie, co to jest…
— Może właśnie to. Bóg.
— Patrząc w to światło, niemal ci wierzę.
— I również czujesz? O to ci chodzi?
— Nie jestem pewien, co czuję. Nie jestem pewien, czy mi się to podoba.
— Według ciebie oni to zrobili czy to znaleźli?
— Po raz pierwszy… pytasz mnie o opinię. — Sylveste’owi wydawało się, że Calvin rozmyśla, ale odpowiedź go nie zaskoczyła. — Nie zrobili tego, Dan. Amarantinowie byli mądrzy, może nawet mądrzejsi od nas, ale nigdy nie byli bogami.
— Więc ktoś inny.
— Ktoś, kogo, jak mam nadzieję, nigdy nie spotkamy.
— Zatem wstrzymaj oddech, ponieważ z tego, co wiem, właśnie mamy go spotkać.
Nieważki, skierował skafander w stronę tańczącego klejnotu i źródła intensywnego pięknego światła.
Volyova oprzytomniała na dźwięk alarmu radarowego — zatem „Nieskończoność” znowu namierza ich graserem. Operacja zakończy się za parę sekund, nawet jeśli uwzględni się to, że prom mknie po losowo generowanej trajektorii uniku. Volyova spojrzała na wskaźnik stanu powłoki promu — została zaledwie kilkumilimetrowa warstewka ochronnego metalu, warstewka na straty, i rzutniki mylących cząsteczek nie miały już co wyrzucać. Patrząc realistycznie, prom wytrzyma najwyżej dwa następne ataki grazera.
— Czy my jeszcze żyjemy? — spytała Khouri, najwyraźniej zdziwiona, że w ogóle jest zdolna do sformułowania pytania.
Jeszcze jedno uderzenie i kadłub rozszczelni się w kilkudziesięciu miejscach, o ile nie wyparuje całkowicie. Zrobiło się odczuwalnie gorąco. Ciepło pierwszych ataków zostało skutecznie rozproszone, ale ostatni z nich nie dał się tak łatwo odparować i zabójcze energie cieplne przeniknęły do wnętrza.
— Przejdźcie do komory pajęczej! — krzyknęła Volyova i w jednej chwili zdusiła ciąg, by umożliwić przemieszczanie się wewnątrz promu. — Tam izolacja pozwoli wam przetrwać kilka następnych ataków.
— Nie! — wrzasnęła Khouri. — Nie możemy! Tu przynajmniej mamy jakieś szansę.
— Ma rację — poparła ją Pascale.
— W komorze pajęczej też macie szansę — odparła Volyova. — Nawet większe. Przede wszystkim to mniejszy cel. Sądzę, że statek skieruje bronie głównie przeciw promowi. Może nawet dojdzie do wniosku, że komora pajęcza to jakieś szczątki wraku.
— A ty?
Volyova wpadła w złość:
— Wydaje ci się, Khouri, że jestem typem osoby lubiącej grać bohatera? Ja też tam przejdę, z wami czy bez was. Ale najpierw muszę zaprogramować model ruchu promu… chyba że wy potraficie to zrobić.
Khouri zawahała się — może ten pomysł nie wydał jej się tak całkiem absurdalny? Zaraz jednak wypięła się z kanapy, wycelowała kciuk w Pascale i natychmiast ruszyła, jakby od tego zależało jej życie.
Prawdopodobnie rzeczywiście zależało.
Volyova zrobiła to, co zapowiedziała: wprowadziła najbardziej niesamowity model ucieczki, jaki sobie można było wyobrazić. Nie mając nawet pewności, czy ona lub jej towarzyszki byłyby w stanie przeżyć coś takiego — szczytowe przyśpieszenia osiągały ponad piętnaście g i trwały całe sekundy. Ale czy teraz miało to istotne znaczenie? Perspektywa śmierci, gdy jest się nieprzytomną, w ciepłym, parnym odrętwieniu spowodowanym dużym przyśpieszeniem bardziej jej odpowiadała niż spłonięcie żywcem w próżni, w niewidzialnym żarze promieni gamma.
Pochwyciła hełm, który miała na głowie, gdy wchodziła do promu, i gotowa już iść za Khouri i Pascale, odliczała w myślach chwile do inicjalizacji zaprogramowanego wzorca manewrów unikowych promu.
Khouri znajdowała się w połowie drogi do komory pajęczej, gdy poczuła na twarzy falę ciepła, po czym usłyszała przerażający hałas kadłuba promu, który właśnie wyzionął ducha. Oświetlenie ładowni zgasło — po ataku zepsuła się sieć energetyczna „Melancholii”. Jednak w komorze pajęczej nadal działało zasilanie i za oknami obserwacyjnymi Khouri widziała niewiarygodnie luksusowo urządzone wnętrze.
— Wsiadaj! — krzyknęła do Pascale i choć śmiertelne paroksyzmy statku brzmiały jak hałaśliwy koncert na złom, żona Sylveste’a usłyszała polecenie Khouri i już wchodziła do komory pajęczej. Równocześnie kadłubem statku — a raczej tym, co z niego zostało — wstrząsnęła fala uderzeniowa i komora pajęcza gwałtownie uwolniła się z zaczepów, w których wcześniej zamocowały ją serwitory Volyovej.