Выбрать главу

Rozległo się upiorne wycie powietrza, uciekającego z jakiejś części statku. I nagle Khouri poczuła, że coś ją trzyma i nie pozwala posuwać się dalej. Komora pajęcza skręciła się i obróciła, nogi bezładnie młóciły powietrze. Khouri widziała teraz Pascale w oknie obserwacyjnym, ale Pascale nie mogła jej pomóc, jeszcze słabiej od Khouri orientowała się, jak sterować komorą.

Khouri obejrzała się, mając nadzieję, że ujrzy z tyłu Volyovą, która wiedziałaby, co robić, ale zobaczyła tylko pusty korytarzyk przechodni i czuła ten straszny strumień uciekającego powietrza.

— Ilia…

Głupia, głupia. Zrobiła to, czego Khouri się obawiała: została w środku wbrew temu, co obiecywała.

W resztkach światła Khouri zobaczyła, jak kadłub drży niczym pudło rezonansowe. Aż nagle huragan, odciągający ją od komory pajęczej, zelżał, równoważony przez równie silną dekompresję w połowie ładowni. Khouri spojrzała w tamtym kierunku, oczy zasnuwały jej się mgłą, zaatakowane falą zimna, a Khouri już leciała w stronę dziury, gdzie zaledwie sekundę wcześniej znajdowała się metalowa powłoka…

— Gdzie, do…

Ale w chwili, gdy otworzyła usta, już wiedziała, gdzie jest. Nie miała wątpliwości — wewnątrz komory pajęczej. Khouri było tu dobrze, ciepło, bezpiecznie i cicho. Cały świat dzielił ją od miejsca, gdzie znajdowała się, nim straciła poczucie rzeczywistości. Ręce ją bolały, bolały bardzo, ale poza tym czuła się lepiej, niż — jak sobie wyobrażała — powinna się czuć, zważywszy na to, że — jak zapamiętała — leciała w pusty kosmos z wnętrzności konającego statku…

— Udało się — powiedziała Pascale, choć w jej głosie Khouri dosłyszała niezbyt triumfalne nuty. — Nie próbuj się ruszać, jeszcze nie teraz. Dłonie masz strasznie poparzone.

— Poparzone? — Khouri leżała na jednej z pluszowych kanap stojących pod ścianami pokoju. Głowę miała opartą na miękkim podłokietniku. — Co się stało?

— Uderzyłaś w komorę pajęczą, pociągnął cię strumień powietrza. Nie wiem, jak ci się to udało, ale wdrapałaś się na śluzę. Przez pięć czy sześć sekund oddychałaś próżnią. Metal tak szybko się wychłodził, że tam, gdzie go dotknęłaś, mróz poparzył ci ręce.

— Nic z tego nie pamiętam. — Wystarczył jednak rzut oka na dłonie, by przekonać się, że to prawda.

— Tuż po wejściu na pokład straciłaś przytomność. Nic dziwnego.

W głosie Pascale cały czas wyczuwała brak radości, jakby to wszystko, co Khouri zrobiła, było bezcelowe. I chyba ma rację, pomyślała Khouri. Najlepsze, co je teraz może spotkać to to, że, jakimś cudem wylądują komorą pajęczą na Cerberze i postarają się jak nadłużej przetrzymać ataki systemu obronnego skorupy. Będzie to co najmniej interesujące. Inna wersja: powolne czekanie, albo na to, że Swiatłowiec je odnajdzie i przejmie, albo że umrą z zimna lub uduszą się po wyczerpaniu zasobów komory. Khouri przeczesywała pamięć: co Volyova mówiła o zdolności komory do samodzielnego przetrwania?

— Allia…

— Nie zdążyła — powiedziała Pascale. — Zginęła. Widziałam, jak się to stało. W chwili, gdy dotarłaś tu na pokład, prom eksplodował.

— Myślisz, że Volyova zrobiła to z rozmysłem, byśmy miały jakąś szansę? By, jak powiedziała, komorę uznano za wrak?

— Jeśli tak, jesteśmy jej winne wdzięczność.

Khouri zdjęła kurtkę, koszulę, z powrotem włożyła kurtkę, a koszulę porwała na wąskie pasy, którymi obandażowała czarne, pokryte pęcherzami dłonie. Piekielnie ją bolały, ale poznała taki ból podczas treningów, gdy liny paliły ją w dłonie lub gdy musiała nosić ciężką broń. Zacisnęła zęby i — cały czas świadoma bólu — zepchnęła go z listy swych bezpośrednich trosk.

A ponieważ musiała się teraz na nich skoncentrować, perspektywa zanurzenia się w ból wydała jej się tym bardziej kusząca. Oparła się pokusie. Musiała przynajmniej świadomie zanalizować położenie, nawet jeśli nie potrafiła znaleźć oczywistego rozwiązania. Musiała wiedzieć, jak to się odbędzie, ponieważ z pewnością się to stanie.

— Umrzemy, prawda?

Pascale Sylveste skinęła głową.

— Ale mogę się założyć, że nie w taki sposób, jak myślisz.

— Chodzi ci o to, że nie wylądujemy na Cerberze?

— Nie, nawet gdybyśmy potrafiły tym kierować. Również nie uderzymy w powierzchnię i sądzę, że mamy za dużą prędkość, by znaleźć się na jakiejś orbicie wokół planety.

Teraz, gdy Pascale o tym wspomniała, półkula Cerbera widziana przez okno obserwacyjne wydawała się Khouri znacznie bardziej oddalona niż przed atakiem na prom. Musiały przemknąć w pobliżu planety z szybkością zgodną ze wzorcem lotu promu, setki kilometrów na sekundę.

— Co się teraz dzieje?

— Mogę się tylko domyślać, że spadamy na Hadesa — oznajmiła Pascale. Skinęła głową, spojrzawszy w przednie okno obserwacyjne, na kropkę czerwonego światła. — Jest mniej więcej w odpowiednim kierunku.

Khouri nie potrzebowała wyjaśnienia, że Hades to gwiazda neutronowa i bliskie z nią spotkanie nie jest bezpieczne. Albo trzymasz się od niej z dala, albo zginiesz. Takie były prawa i w świecie nie istniały siły mogące temu zaprzeczyć. Rządziła grawitacja, a grawitacja nie brała pod uwagę okoliczności ani tego, że dzieje się niesprawiedliwość, ani nie wysłuchiwała próśb, by w ostatniej chwili niechętnie odwołać swoje zasady. Grawitacja miażdżyła, a w pobliżu gwiazdy neutronowej miażdżyła całkowicie; diament płynął jak woda, góra zapadała się na jedną milionową swej wysokości. Nie trzeba było nawet podlatywać bardzo blisko, by doznać działania jej miażdżących sił.

Kilkaset kilometrów w zupełności wystarczyło.

— Tak, masz rację — odparła Khouri. — Nie jest dobrze.

— Nie jest — potwierdziła Pascale. — Też doszłam do podobnego wniosku.

TRZYDZIEŚCI OSIEM

Wnętrze Cerbera, 2567

Sylveste nazwał to pokojem cudów.

Dość trafne określenie. Sylveste przebywa} tu niecałą godzinę — tak przynajmniej przypuszczał, choć od dawna nie zwracał uwagi na upływ czasu — i dosłownie wszystko, co widział, zasługiwało na miano cudu. Zdawał sobie sprawę, że nie wystarczy mu całego życia, by ogarnąć choćby część tego, co zawierało to miejsce, by pojąć, czym ono jest. Już kiedyś tak się czuł, gdy dostrzegł w perspektywie ogromny potencjał niepoznanej wiedzy, jeszcze nie ujętej w ramy teorii. Wiedział jednak, że tamte doznania były jedynie bladym cieniem tego, co czuł teraz.

Miał tu spędzić zaledwie kilka godzin, nim pojawi się szansa powrotu. Co mógł robić przez te kilka godzin? Racjonalnie patrząc, niewiele, ale miał skafander wyposażony w sprzęt rejestrujący oraz własne oczy, musiał więc spróbować. Historia by mu nie wybaczyła, gdyby nie zrobił przynajmniej tyle. I co ważniejsze, sam by sobie tego nie wybaczył.

Pchnął skafander do centrum komory, gdzie dostrzegł dwa obiekty: bliznę niezwykłego światła i rotujący wokół niej przedmiot przypominający klejnot. Gdy się do nich zbliżył, ściany komory zaczęły się poruszać, jakby zasysano go w obrotową ramę obiektów, jakby sama przestrzeń została wciągnięta w wir, jakby natura przestrzeni była płynna. Skafander przekazywał mu właśnie takie dane: ćwierkał szczegóły analizy zmian otoczenia. Wskaźniki kwantowe przybierały wartości z nowych, niezbadanych dziedzin. Sylveste pamiętał, że coś podobnego napotkał przy Całunie Lascaille’a. Tak jak wówczas, obecnie czuł się dość normalnie, jakby cała rzeczywistość podlegała procesowi przepisania, transliteracji, w miarę zbliżania się do klejnotu i jego promieniującego kompana.