Trwało to kilka godzin i Sylveste zaczynał wątpić, czy poprawnie ocenił średnicę komory. Ale pozorna szybkość obrotowa klejnotu nieubłaganie spadała do zera, a ściany komory obracały się z zawrotną szybkością. Sylveste wiedział, że jest już blisko, choć klejnot nie wydawał mu się większy niż przedtem, gdy Sylveste ostrzegł go po raz pierwszy. Ciągle się poruszał i Sylveste’owi przypominał dziecięcy kalejdoskop; jego zmienne symeryczne wzory, wydobywane barwnymi błyskami światła, rozprzestrzeniały się w trzech — a może więcej — wymiarach. Od czasu do czasu obiekt wyrzucał w jego stronę ostrzegawcze iglice lub kolce — musiał robić uniki, ale odpierał ataki i w chwilach, gdy obiekt wydawał się przechodzić w fazę mniej aktywnej transformacji, nawet poddryfował bliżej. Sylveste zrozumiał, że jego życie nie zależy od starannego śledzenia wskaźników skafandra. Przeszedł już etap takich uproszczeń.
— Według ciebie, co to jest? — spytał Calvin głosem cichym, niemal zespolonym z myślami Sylveste’a. To niemal były własne myśli Sylveste’a.
— Miałem nadzieję, że zaproponujesz jakieś wyjaśnienie.
— Wybacz, jestem całkiem wyprany z genialnych intuicji. Za wiele tego, życia by nie wystarczyło.
Volyova dryfowała w kosmosie.
Nie umarła, gdy „Melancholia” wybuchła, choć nie zdążyła na czas dostać się do komory pajęczej. Zdążyła przywdziać hełm, tuż zanim statek sczezł jak skrzydło ćmy w płomieniu świecy. Gdy wylatywała z wraku, Światłowiec w nią nie celował; ignorował ją, tak jak ignorował komorę pajęczą.
Nie mogła tak po prostu umrzeć. Zdecydowanie nie było to w jej stylu. I choć wiedziała, że ma szansę bliskie zera i to, co robi, jest zupełnie pozbawione logiki, musiała przedłużyć te godziny, które jej pozostały. Zeskanowała swoje zasoby powietrza i mocy i stwierdziła, że wcale nie jest dobrze. Było bardzo źle! Pośpiesznie włożyła skafander, sądząc, że dotrze w nim przez hangar do promu, i tyle. Przedtem gdy leciała promem, nie pomyślała nawet o tym, by podłączyć go do jednego z modułów doładowujących. Dzięki temu teraz zyskałaby kilka dodatkowych dni, a tak miała przed sobą zaledwie parę godzin. Na przekór okolicznościom nie skończyła natychmiast całej sprawy. Wiedziała, że zapasy nie tak szybko się wyczerpią, gdy będzie spała, kiedy jej świadomość nie będzie potrzebna (zakładając oczywiście, że w przyszłości w ogóle kiedykolwiek jeszcze zrobi z niej użytek).
Zaprogramowała więc skafander na dryfowanie w przestrzeni i kazała się obudzić tylko wówczas, gdy pojawi się coś ciekawego, albo — co bardziej prawdopodobne — zagrażającego życiu. W tej chwili została obudzona, więc na pewno coś takiego się wydarzyło.
Spytała skafander, co się dzieje.
Udzielił informacji.
— Cholera — powiedziała Volyova.
Omiótł ją radar „Nieskończoności”, ten sam, którym statek lokalizował prom tuż przed atakiem promieniami gamma. Sygnał radaru był silny — oznaczało to, że statek znajduje się w jej bezpośrednim sąsiedztwie, oddalony najwyżej o kilkadziesiąt tysięcy kilometrów. To jak splunąć — bez trudu namierzy tak duży cel, jakim teraz była Volyova, bezbronna, nieruchoma i wyrazista.
Miała nadzieję, że statek okaże tyle przyzwoitości, by szybko z nią skończyć. Istniało przecież bardzo duże prawdopodobieństwo, że to ona sama skonstruowała broń, którą statek teraz zaatakuje.
Nie po raz pierwszy przeklinała własną wynalazczość.
Volyova uaktywniła nakładkę lornety skafandra i zaczęła przeglądać niebo w rejonie, skąd wysłano promień radaru. Początkowo widziała tylko czerń i gwiazdy, potem dostrzegła statek mały jak węgielek, ale zbliżający się z każdą sekundą.
— To nie dzieło Amarantinów, prawda? Zgadzamy się co do tego.
— Chodzi ci o ten klejnot?
— Nazwij go jak chcesz. I nie oni stworzyli to światło.
— Nie, to też nie ich robota. — Sylveste uświadomił sobie teraz, że czuje głęboką wdzięczność za obecność Calvina, choć to obecność iluzoryczna i złudna. — Nie wiemy, co to jest i co wiąże te rzeczy ze sobą, ale wiemy, że Amarantinowie to znaleźli.
— Myślę, że masz rację.
— Może nawet dokładnie nie rozumieli, co znaleźli. Ale z jakiegoś powodu musieli to zamknąć, ukryć przed resztą świata.
— Zazdrość?
— Może. Ale jak wyjaśnić ostrzeżenie, które nam przekazano, gdy tu zmierzaliśmy. Może zamknęli to, bo chcieli wyświadczyć przysługę reszcie Stworzenia, bo nie mogli tego zniszczyć ani przenieść w inne miejsce.
Sylveste zastanawiał się przez chwilę.
— Ten, kto to pierwotnie umieścił tu, wokół gwiazdy neutronowej, na pewno chciał, by te obiekty przyciągnęły czyjąś uwagę. Co o tym sądzisz?
— Przynęta?
— Gwiazdy neutronowe są dość powszechne, ale jednak egzotyczne, zwłaszcza dla kultury, która niedawno osiągnęła umiejętność lotów międzygwiezdnych. Z całą pewnością Amarantinów przyciągnęłaby tu zwykła ciekawość.
— Nie oni ostatni, prawda?
— Chyba nie. — Sylveste odetchnął. — Sądzisz, że powinniśmy wracać, dopóki możemy?
— Racjonalnie patrząc: tak. Czy taka odpowiedź ci wystarcza?
Podlecieli bliżej.
— Najpierw steruj w stronę światła — powiedział Calvin po minucie. — Chcę je bliżej obejrzeć. Choć to może głupio brzmi, ale wydaje się dziwniejsze od tego drugiego obiektu. Jeśli już mam umierać, obejrzawszy coś z bliska, to jest to tamto światło.
— Ja też tak uważam — odparł Sylveste. Już realizował sugestię CaMna, jakby zamiar pojawił się z jego woli. Calvin miał rację: dziwność światła miała w sobie coś głębszego, starszego. Sylveste nie potrafił określić tego słowami, a nawet odpowiednio zdiagnozować, ale teraz było to jasne, słuszne. Powinni iść do światła.
Było srebrzyste w teksturze, diamentowa rana w strukturze rzeczywistości, intensywna i spokojna. Gdy się do niej zbliżali, krążący klejnot jakby się skurczył. Gładka perłowa promienność otoczyła skafander. Sylveste czuł, że światło powinno razić w oczy, ale niczego takiego nie doznał, miał jedynie wrażenie ciepła i powolnie rosnącego poznania. Stopniowo stracił widok reszty komnaty i klejnotu, aż wydało mu się, że otacza go zamieć srebra i bieli. Nie czuł niebezpieczeństwa, zagrożenia, jedynie rezygnację — a była to rezygnacja radosna, przepełniona immanencja. Powoli, w magiczny sposób, skafander stawał się przezroczysty, srebrna światłość wdzierała się do środka, dotarła do skóry, przepychała głębiej, do ciała i kości.
Nie tego oczekiwał.
Potem, gdy wróciła mu świadomość — albo gdy do niej zstąpił, bo wydawało się, że podczas tego interludium znajdował się gdzieś ponad nią — czuł tylko zrozumienie.
Znów był w komorze, w pewnej odległości od białego światła, nadal w rotującej strukturze klejnotu.
Wiedział.
— No, to dopiero była wyprawa — odezwał się Calvin. W ciszy jego głos wydał się niespodziewany i nie na miejscu, jak nagły ryk trąby.
— Czułeś to wszystko?
— Mógłbym to określić tak: była to najbardziej niesamowita rzecz, jaką przeżyłem. Czy to ci coś wyjaśnia?
Owszem, wyjaśniało. Nie trzeba było drążyć tego dalej, utwierdzać się w przekonaniu, że Calvin wszystko współodczuwał lub że przez chwilę ich myśli — i nie tylko myśli — zlały się i razem płynęły z trylionem innych. I że on doskonale rozumiał, co się stało, ponieważ w chwili wspólnej mądrości padły odpowiedzi na wszystkie pytania.
— Zostaliśmy przeczytani, prawda? Światło to urządzenie skanujące, maszyna pobierająca informacje. — Myśl wydała się sensowna, nim ją wypowiedział, ale gdy słowa zabrzmiały, poczuł, że źle się wyraził, język nie dość giętki umniejszył to, o czym Sylveste mówił, jego zbyt ubogie słownictwo nie potrafiło oddać jego przeżyć. To, co pojął, zdawało się ulatywać jak sen, którego magiczne cechy znikają tuż po przebudzeniu. Musiał to jednak powiedzieć, by zwerbalizować swe odczucia. Niech przynajmniej skafander zarejestruje w pamięci te słowa dla potomności. — Przez chwilę wydawało mi się, że zmieniamy się w informację, a równocześnie jesteśmy połączeni ze wszystkimi informacjami zebranymi kiedykolwiek, ze wszystkimi myślami kiedykolwiek sformułowanymi, a przynajmniej pochwyconymi przez światło.