Выбрать главу

Upłynęło wiele minut — sprawdził zegar skafandra i tylko nieco się zdziwił, gdy zobaczył, że stracił kilka godzin, o ile poprzednio poprawnie odczytał czas. Jeszcze zdążę wyjść, pomyślał, zdążę wydostać się na powierzchnię, nim zamknie się przyczółek.

Spojrzał na klejnot, ciągle tajemniczy. Stale się obracał, Sylveste odczuwał jego mamiące przyciąganie. Miał wrażenie, że teraz więcej o nim wie, że czas spędzony w iluminatorze do układu Hadesa czegoś go nauczył, ale przez chwilę wspomnienia były zbyt silnie zintegrowane z innymi doświadczeniami, które zebrał, i nie mógł ich poddać świadomemu badaniu.

Wiedział jedynie, że ma jakieś przeczucie, którego przedtem nie doznawał.

Jednak ruszył w kierunku klejnotu.

Męczące czerwone oko Hadesa znacznie się teraz powiększyło, ale gwiazda neutronowa w sercu tego płonącego punktu cały czas była tylko iskierką. Miała zaledwie kilkadziesiąt kilometrów średnicy. Umrą, nim znajdą się na tyle blisko, by ją dokładniej zobaczyć; zostaną rozerwane na strzępy przez olbrzymi gradient sił grawitacyjnych.

— Uważam, że powinnam ci powiedzieć — rzekła Pascale Sylveste. — Sądzę, że to nie nastąpi szybko… to co się z nami stanie. Chyba że będziemy miały wielkie szczęście.

Khouri starała się nie okazać irytacji, słysząc ton wyższości, jakim Pascale to powiedziała. Przyznawała po cichu, że Pascale miała wszelkie powody do takiej postawy.

— Skąd wiesz aż tyle? Nie jesteś przecież astrofizykiem.

— Nie, ale pamiętam, jak Dan mówił mi, że siły pływowe nie dopuściłyby do dużego zbliżenia sond, które chciałby tam wysłać.

— Mówisz tak, jakby on już nie żył.

— Przypuszczam, że nie zginął — odparła Pascale. — Mógł nawet przeżyć. Ale nam to się nie uda. Cóż, to wychodzi na jedno.

— Ciągle kochasz tego drania?

— On też mnie kochał. Wiem, dowodzą tego jego czyny, to, co robił. Postronni tego nie dostrzegali, wydawał się tak zdeterminowany i ludziom z zewnątrz trudno to było dostrzec. Ale zależało mu na mnie. Nikt nigdy się nie dowie, jak bardzo.

— Może ludzie nie ocenią go tak surowo, gdy dowiedzą się, jak nim manipulowano.

— Sądzisz, że ktoś się o tym dowie? Khouri, tylko my to wiemy. Reszta świata uzna go za opętanego jedną ideą. Nie rozumieją, że musiał wykorzystywać ludzi, bo nie miał innego wyjścia. Bo coś znacznie potężniejszego od nas pchało go naprzód.

Khouri skinęła głową.

— Kiedyś chciałam go zabić… tylko dlatego, że w ten sposób wróciłabym do Fazila. Nie żywiłam do niego nienawiści. W zasadzie nie mogę powiedzieć, że go nie lubiłam. Podziwiałam każdego, kto potrafił obnosić się ze swą wyższością, jakby miał do tego przyrodzone prawo. Ludziom się to przeważnie nie udaje, ale on to robił po królewsku. Nie była to już arogancja, lecz coś zupełnie innego: Coś godnego podziwu.

Pascale wolała tego nie komentować, ale Khouri wyczuwała, że Pascale się z nią częściowo zgadza. Może nie była jeszcze gotowa, by oznajmić to głośno. Że kochała Sylveste’a, ponieważ był zarozumiałym draniem i okazywał taką pewność siebie, że aż stało się to zaletą, jak chodzenie w worku pokutnym.

— Posłuchaj — powiedziała w końcu Khouri. — Mam pomysł. Gdy zaczną nas szarpać te pływy, czy chcesz być w pełni świadoma, czy raczej częściowo zabezpieczona?

— Co masz na myśli?

— Ilia zawsze mi mówiła, że komorę pajęczą zbudowano jako miejsce, z którego miano pokazywać zewnętrze statku specjalnym klientom, chciano na nich wywrzeć wrażenie, by skłonni byli podpisać kontrakt. Więc gdzieś tu na pokładzie powinien być barek. Prawdopodobnie nieźle zaopatrzony, jeśli przez kilka ostatnich wieków nie wysuszono butelek. A może nawet jest automatycznie uzupełniany. Wiesz, co mam na myśli?

Pascale nic nie mówiła, a w tym czasie grawitacyjny ściek Hadesa podpełzł bliżej. W końcu, gdy Khouri już przypuszczała, że Pascale postanowiła nie dosłyszać jej propozycji, ta uwolniła się z fotela i ruszyła na rufę, w stronę niezbadanego królestwa z pluszu i mosiądzu.

TRZYDZIEŚCI DZIEWIĘĆ

Wnętrze Cerbera, komora ostatnia, 2567

Klejnot świecił teraz wyraźnie niebieskawo, jakby bliskość Sylveste’a uspokoiła jego spektralne transformacje, spowodowała ich czasową bierność. Sylveste ciągle miał wrażenie, że nie należy się tam zbliżać, ale obecnie jego własna ciekawość i poczucie predestynacji pchały go naprzód. Może coś pochodziło z podstawowych części jego mózgu: potrzeba konfrontacji z niebezpieczeństwem i ujarzmienia go. Był to instynkt, który kazał dotknąć płomienia, skulić się od bólu i od mądrości, która z bólem przychodziła.

Klejnot rozwinął się przed nim, przechodząc geometryczne transformacje; Sylveste nie poświęcił im zbyt wiele uwagi, obawiając się, że gdyby je zrozumiał, jego umysł rozwarłby się wzdłuż podobnych linii uskoku.

— Jesteś pewien, że to rozsądne? — spytał Calvin. Jego wypowiedź stanowiła naturalną część wewnętrznego dialogu Sylveste’a.

— Teraz za późno na powrót — odparł głos.

Głos nie należał ani do Sylveste’a, ani do Calvina. Sylveste miał jednak wrażenie, że go zna, że głos od dawna w nim rezydował, był tylko niemy.

— Czy to Złodziej Słońca?

— Cały czas z nami był — powiedział Calvin. — Byłeś, prawda?

— Dłużej niż sądzisz, Dan. Od twojego powrotu z Całunu Lascaille’a.

— A więc Khouri mówiła całkowitą prawdę — rzekł, wiedząc, że tak faktycznie jest. Nawet jeśli pusty skafander Sajakiego go nie przekonał, to oświecenie, jakiego doznał w białym świetle, ucięło wszystkie wątpliwości.

— Czego ode mnie chcesz?

— Żebyś wszedł do klejnotu — jak go nazywasz. — Głos istoty, jedyny, jaki słyszał, seplenił, budził nawet strach. — Nie masz się czego obawiać. Nie doznasz krzywdy, nic ci nie przeszkodzi w opuszczeniu tego obiektu.

— 1 ty to mówisz?

— Ale to prawda.

— A przyczółek?

— Nadal działa i będzie działał, dopóki nie opuścisz Cerbera.

— Skąd można wiedzieć — odezwał się Calvin — czy to, co on… to… mówi, jest prawdą? Oszukiwał nas na każdym kroku i stosował podstępy, aby tylko sprowadzić cię w to miejsce. Dlaczego nagle miałby mówić prawdę?

— Pbnieważ to nie ma znaczenia — odparł Złodziej Słońca. — Teraz, kiedy dotarłeś tak daleko, twoje własne pragnienia nie grają już żadnej roli.

Syłveste poczuł, jak skafander ruszył naprzód prosto w otwarty klejnot, w migoczący korytarz o rżniętych jak brylant ściankach, biegnący w głąb konstrukcji.

— Co… — zaczął Calvin.

— Nic nie robię — rzekł Sylveste. — Ten drań musiał przejąć sterowanie moim skafandrem.

— Brzmi rozsądnie. Przecież sterował Sajakim. Wolał sobie posiedzieć z tyłu i całą pracę zwalić na ciebie. Leniwy drań.

— Nie sądzę, żeby akurat w tej chwili nasze obelgi wiele go obchodziły — stwierdził Sylveste.

— Masz lepszy pomysł?

— W zasadzie…

Całkowicie otaczał go teraz korytarz — świecący tchawiczy tunel, który skręcał i obracał się, aż Sylveste’owi wydało się, że nie mogą już w dalszym ciągu przebywać wewnątrz klejnotu. Ale przecież, mówił sobie, nigdy nie oszacowałem jego prawdziwych wymiarów: klejnot mógł mieć równie dobrze kilkaset metrów, jak i kilkadziesiąt kilometrów; jego zmienny kształt nie pozwalał na dokładną ocenę i może nawet nie istniała konkretna odpowiedź, tak jak niemożliwe jest podanie objętości trzywymiarowego fraktala.