Выбрать главу

— Co to jest? — Sylveste westchnął.

— Uznaj to za układankę — odparł Złodziej Słońca. — Pomysł polega na tym, że jako inteligetny badacz czujesz dziwną konieczność, by przesunąć te kształty i stworzyć geometryczne konfiguracje, implikowane przez te formy.

Zrozumiał, co Złodziej Słońca miał na myśli. Na przykład najbliższy mu zestaw. Było dla niego jasne, że kilkoma ruchami mógłby ustawić te kształty w mozaikę… takie to kuszące.

— Nie zrobię tego — odparł.

— Nie musisz. — I żeby tego dowieść, Złodziej Słońca pokierował rękami skafandra w stronę zestawu kształtów, który znajdował się znacznie bliżej, niż się Sylveste’owi przedtem wydawało. Palce skafandra chwyciły pierwszy kawałek i bez wysiłku przesunęły go. — W innych pomieszczeniach spotkasz inne testy — stwierdził obcy. Twoje procesy myślowe zostaną poddane starannemu badaniu, później również twoja biologia. Sądzę, że ta druga procedura nie będzie specjalnie przyjemna, ale też nie zakończy się dla ciebie tragicznie. To zapobiegnie dalszym procedurom, na podstawie których można zestawić szerszy obraz wroga. — W głosie obcego pobrzmiewały niemal żartobliwe tony, jakby na tyle długo przebywał w towarzystwie człowieka, by przejąć niektóre elementy jego sposobu bycia. — Niestety, będziesz jedynym przedstawicielem rasy ludzkiej, który wejdzie do tego urządzenia. Ale okażesz się doskonałym egzemplarzem.

— W tym akurat się mylisz — oznajmił Sylveste.

— Wyjaśnij to, proszę. — W nieustępliwym, bezgłośnym stwierdzeniu Sylveste dostrzegł pierwsze ślady niepokoju.

Przez chwilę milczał.

— Calvinie, coś muszę powiedzieć — rzekł wreszcie. Nie miał pewności, dlaczego to robi ani do kogo w istocie się zwraca. — Gdy byliśmy w białym świetle, gdy wszystko nam przekazano w macierzy Hadesu, coś odkryłem, coś, o czym powinienem był wiedzieć wiele lat temu.

— O tobie?

— Tak, o mnie. — Sylveste miał ochotę zapłakać, wiedząc, że to jego ostatnia okazja, ale oczy mu na to nie pozwalały. Nigdy nie miały takiej funkcji. — Dlaczego nie mogę cię nienawidzić, chyba że zwrócę tę nienawiść przeciw sobie. O ile w ogóle kiedykolwiek cię nienawidziłem.

— To się nie udało, prawda? To, co z ciebie zrobiłem. Nie taki był plan. Ale nie mogę powiedzieć, że jestem rozczarowany osobą, którą się stałeś. — Całvin poprawił się: — Ja się stałem.

— Cieszę się, że się dowiedziałem, choćby teraz.

— Co zamierzasz zrobić?

— Już wiesz. Wszystko mamy wspólne, no nie? — Sylveste zaśmiał się. — Teraz ty również znasz moje tajemnice.

— Ach, mówisz o tej małej tajemnicy?

— Jakiej? — syknął Złodziej Słońca głosem przypominającym radiowe trzaski odległych kwazarów.

— Przypuszczam, że miałeś dostęp do moich rozmów na statku — powiedział, znowu zwracając się do obcego. — Gdy robiłem wszystko, by uważali, że blefuję.

— Blefujesz? — spytał obcy. — O jaką sprawę chodzi?

— O gorący pył w ni jich oczach — powiedział Sylveste.

Zaśmiał się, tym razem głośniej. Po czym uruchomił serię dawno odesłanych do pamięci impulsów neuronowych, które zainicjowały ciąg zdarzeń w układach jego oczu i — w końcu — w maleńkich guzkach antymaterii wbudowanych w oczy.

Rozbłysło światło bardziej czyste od wszelkiego znanego mu światła, nawet od tego, które widział w portalu prowadzącym do Hadesa.

A potem nie było już nic.

Volyova dostrzegła to pierwsza.

Czekała, aż „Nieskończoność” ją wykończy. Obserwowała wielki stożek statku, ciemny jak noc, widoczny tylko dlatego, że przesłaniał światło gwiazd. Zbliżał się do niej z ostrożnością rekina. Niewątpliwie układy zastanawiały się, jak zorganizować jej śmierć w najbardziej interesujący sposób. Tylko tak można wyjaśnić, dlaczego statek jeszcze jej nie zabił. Znajdowała się przecież w zasięgu każdej z broni. Może obecność Złodzieja Słońca na pokładzie dała statkowi nieco strasznego poczucia humoru. Statek pragnął zadać jej śmierć z sadystyczną powolnością, a ten proces zaczął się wraz z koszmarnym oczekiwaniem na to, co ma nastąpić. Wyobraźnia była teraz jej największym wrogiem, skutecznie przypominała o wszystkich statkowych urządzeniach, które mogą służyć celom Złodzieja Słońca. Systemy mogące ją godzinami gotować albo inne, które potrafią pozbawić ją członków, nie zabijając natychmiast (na przykład lasery kauteryzujące ciało) albo zmiażdżyć ją (na przykład wykorzystując oddział zewnętrznych serwitorów). Och, wspaniałe procesy umysłu. A przecież to w zasadzie ta sama płodna wyobraźnia pomogła stworzyć tyle możliwych sposobów egzekucji.

I wtedy to zobaczyła.

Błysk wydobywający się z Cerbera, szybko zaznaczający miejsce, gdzie tkwił przyczółek. Było tak, jakby przez ułamek sekundy wielkie światło zapaliło się wewnątrz planety i natychmiast zostało przyćmione.

Albo jakby nastąpiła potężna eksplozja.

Volyova obserwowała, jak wnętrzności skał i spalonej maszynerii wylatują w przestrzeń.

Khouri dopiero po chwili uznała fakt, że nie jest martwa, choć miała pewność, że umrze. Spodziewała się, że jeśli się już obudzi, to w bólu, na ostatnie w swym życiu chwile świadomości, po czym Hades rozerwie ją na strzępy, ciało i duszę obedrą monstrualne szpony pola grawitacyjnego gwiazdy neutronowej. Spodziewała się również, że się obudzi z najstraszniejszym bólem głowy od czasu, gdy Mademoiselle wywołała u niej wspomnienia Wojny Świtu. Ale tym razem byłby to ból mający źródło czysto chemiczne.

Znalazły barek w komorze pajęczej.

I do końca go opróżniły.

Jednak głowę miała boleśnie wolną od intoksykacji, czysta jak świeżo umyta szyba. Świadomość powróciła jej szybko, bez pijanego przejścia, jakby przedtem, zanim otworzyła oczy, nie było żadnego istnienia. Ale Khouri nie znajdowała się w komorze pajęczej. Gdy się teraz nad tym zastanowiła, pamiętała chwilę przebudzenia, pamiętała przerażający początek tych przypływów, wspomniała, jak z Pascale pełzły do centrum komory, by zmniejszyć napięcia różnicowe. Ale to się z pewnością nie udało. Wiedziały, że w tym momencie nie ma sposobu, żeby przeżyć, i że mogą jedynie zmniejszyć ból…

Gdzie ja jestem, do diabła?

Obudziła się z głową na twardej powierzchni, sztywnej jak beton. Gwiazdy wirowały po niebie z szaleńczą prędkością i w ich ruchu było coś dziwnego, jakby oglądało się je przez grubą soczewkę umieszczoną od horyzontu do horyzontu. Khouri stwierdziła, że może się poruszać, i z trudem wstała, omal nie przewracając się do tyłu.

Miała na sobie skafander.

A przecież nie nosiła go w komorze pajęczej. Skafandra podobnego typu używała podczas działań na powierzchni Resurgamu, taki sam Sylveste zabrał ze sobą na Cerbera. Jak to możliwe? Jeśli to sen, to jest to sen zupełnie nieznanego Khouri rodzaju, ponieważ mogła świadomie kwestionować jego sprzeczności, a jednak cała konstrukcja wokół trwała nadal.

Khouri znajdowała się na równinie o barwie stygnącego metalu, bardzo jasnej, jednak nie rażącej w oczy. Równina była płaska jak plaża po przypływie. Khouri dokładniej przyjrzała się powierzchni — zauważyła wzór, ale nie przypadkowe plamy, tylko skomplikowany regularny deseń perskiego dywanu. Między kolejnymi poziomami rysunku istniał inny, a potem jeszcze dalszy, wreszcie wzór stawał się drobniutki i prawdopodobnie nurkował w mikroskopijne domeny subatomowe i dalej w kwantowe. Wzór się przemieszczał, rozmywał w polu widzenia, zmieniał z każdą chwilą, aż Khouri poczuła dziwną słabość, więc przerzuciła uwagę na horyzont.