— A ty?
— Ja nie jestem podobna do ciebie — odparła Pascale. — Ciało, które noszę, to tylko lalka. W tej postaci się z tobą spotkam. Zbudowane jest z tej samej materii nuklearnej co skorupa. Neutrony powiązane są dziwnymi kwarkami, więc nie rozpadam się pod działaniem swojego własnego ciśnienia kwantowego. — Dotknęła czoła. — Ale nie prowadzę żadnego myślenia. To odbywa się wokół ciebie, w samej strukturze. Wybacz, zabrzmi to strasznie obraźliwie, ale według mnie to byłaby okropna nuda, gdybym musiała jedynie rozmawiać z tobą i nie mogła robić niczego więcej. Jak wspomniałam, nasza sprawność obliczeniowa znacznie się różni. Nie obrazisz się, mam nadzieję? To nie jest jakiś osobisty przytyk, rozumiesz?
— Nie przejmuj się — odparła Khouri. — Jestem pewna, że ja też czułabym to samo.
Korytarz rozszerzył się w dobrze wyposażony gabinet naukowy z jakiegoś okresu z ostatnich pięciu czy sześciu wieków. Dominującym kolorem był tu brąz, wiekowy brąz. Drewniane półki pod ścianami, zbrązowiałe grzbiety ustawionych rzędem starych papierowych książek, wspaniały brąz mahoniowego biurka i złocistobrązowy metal antycznych przyrządów naukowych, dla efektu umieszczonych w pobliżu biurka. Drewniane szafy podpierały ściany nie obłożone książkami. W szafach wisiały pożółkłe kości — kości obcych, które na pierwszy rzut oka można było pomylić z kośćmi dinozaurów lub wielkich, wymarłych ptaków bezlotów, o ile ktoś nie zwrócił nadmiernie uwagi na pojemność czaszki, objętość mózgu, który kiedyś w niej spoczywał.
Znajdowały się tu również egzemplarze nowocześniejszego sprzętu: urządzenia skanujące, zaawansowane technicznie przyrządy tnące, stelaże z układami do przechowywania zapisów ejdetycznych i holograficznych. W rogu biernie czekał serwitor najnowszej generacji, z głową lekko pochyloną, jak zaufany służący, który ucina sobie zasłużoną drzemkę, choć cały czas stoi.
Przez listewkowate okna na jednej ze ścian widać było jałowy zwietrzały krajobraz, płaskowyże i nietrwałe formacje skalne skąpane w czerwonawym świetle zachodzącego słońca, znikającego już za poszarpanym horyzontem.
A przy biurku — Sylveste; jakby wyrwany z pracy, wstawał, gdy weszły do pokoju.
Spojrzała mu w oczy po raz pierwszy — ludzkie oczy, osadzone w materii, która mogła wydawać się ciałem.
Przez chwilę miał taką minę, jakby był rozdrażniony tym najściem, ale zaraz rysy mu zmiękły i na twarzy pojawił się słaby uśmiech.
— Cieszę się, że znalazłaś czas, by tu wpaść — powiedział. — Mam nadzieję, że Pascale odpowiedziała ci na pytania.
— Na większość. — Khouri weszła do gabinetu, podziwiając pieczołowitość, z jaką go odtworzono. Tak dobrej symulacji Khouri nigdy nie widziała. A przecież — fakt ten robił niezwykłe wrażenie, ale i przerażał — każdy przedmiot w pokoju był wymodelowany z materii nuklearnej tak gęstej, że zwykły, najmniejszy przycisk do papieru wywierałby siłę grawitacyjną zabójczą nawet z odległości połowy pokoju. — Ale nie wszystko — dodała. — Jak się tu dostałeś?
— Pascale wspomniała zapewne, że istnieje inna droga do tej matrycy. — Podał jej dłoń. — Znalazłem ją, to wszystko. I przeszedłem.
— A co się stało z twoją…
— Moją rzeczywistą osobą? — Teraz jego uśmiech wyrażał rozbawienie, jakby Sylveste delektował się sekretnym dowcipem, zbyt subtelnym, by przekazać go innym. — Raczej nie przeżyła. Szczerze mówiąc, w zasadzie mnie to nie obchodzi. Teraz jestem rzeczywistym sobą. Wszystkim, czym byłem zawsze.
— Co się stało z Cerberem?
— To długa historia, Khouri.
Jednak ją opowiedział. Jak podróżował do wnętrza planety; jak skafander Sajakiego okazał się pusty; jak odkrycie tego faktu tylko wzmocniło postanowienie, by iść naprzód; i co w końcu znalazł w ostatniej komnacie. Jak przeniknął do struktury i jak wtedy jego wspomnienia odbiegły od tamtej jego tożsamości. Gdy mówił Khouri, że z pewnością tamta jego tożsamość nie żyje, robił to z takim przekonaniem, że Khouri zastanawiała się, czy nie istnieje inny sposób, by się o tym przekonać. Czy nie łączyło ich aż do końca inne, mniej uchwytne powiązanie.
Khouri czuła, że istnieją sprawy, których nawet Sylveste w pełni nie rozumiał. Nie osiągnął boskości… może najwyżej przez moment, gdy kąpał się w portalu. Czy to z wyboru? Jeśli struktura go symulowała i jeśli ta struktura miała w zasadzie nieskończone możliwości obliczeniowe… jakie nałożono na niego ograniczenia, poza tymi, które sam świadomie wybrał?
Khouri dowiedziała się, że część Całunu przetrzymywała żywą Carine Lefevre, ale to nie przypadek.
— Tak jakby istniały tam dwa stronnictwa — powiedział Sylveste, bawiąc się mosiężnym mikroskopem, stojącym na biurku, przekrzywiając zwierciadło na boki, jakby chciał złapać ostatnie promienie zachodzącego słońca. — Jeden chciał mnie wykorzystać, bym zbadał, czy Inhibitorzy nadal działają i potrafią zagrozić Cahmnikom. A drugi odłam, który równie mało przejmował się ludzkością co pierwszy, był bardziej ostrożny. Ci sądzili, że istnieje lepszy sposób niż drażnienie urządzenia Inhibitorów, jeśli chce się sprawdzić, czy ono ciągle działa.
— Ale co teraz z nami? Kto w zasadzie zwyciężył? Złodziej Słońca czy Mademoiselle?
— Żadne z nich — odparł Sylveste. Odstawił mikroskop, którego aksamitny spód stuknął głucho o blat biurka. — Taka jest przynajmniej moja intuicja. Sądzę, że byliśmy — ja byłem — o krok od uruchomienia urządzenia, omal nie dostarczyłem mu bodźca, który wystarczył do zaalarmowania pozostałych urządzeń i do wszczęcia wojny przeciw ludzkości. — Zaśmiał się. — Określenie „wojna” oznacza, że działałyby tu jakieś dwie walczące strony. Przypuszczam jednak, że wyglądałoby to zupełnie inaczej.
— Ale raczej tak daleko to nie zaszło?
— Mam nadzieję i modlę się, to wszystko. — Wzruszył ramionami. — Oczywiście mogę się mylić. Kiedyś twierdziłem, że nigdy się nie mylę, ale dostałem nauczkę.
— A Amarantinowie? A Całunnicy?
— Czas pokaże.
— 1 tylko tyle?
— Nie znam wszystkich odpowiedzi, Khouri. — Rozejrzał się po pokoju, jakby się upewniał, czy księgi są na miejscu. — Nawet tutaj.
— Trzeba iść — powiedziała nagle Pascale. Pojawiła się u boku męża ze szklanką przejrzystego płynu, chyba białej wódki. Postawiła naczynie na biurku obok wypolerowanej czaszki barwy pergaminu.
— Dokąd?
— Znów w przestrzeń, Khouri. Tego chyba chcesz. Na pewno nie chiałabyś spędzić tu reszty wieczności.
— Nie ma dokąd iść — odparła Khouri. — Powinnaś o tym wiedzieć, Pascale. Statek jest naszym wrogiem, komora pajęcza zniszczona, Ilia martwa…
— Udało jej się. Nie została zabita podczas katastrofy promu.
A więc zdołała włożyć skafander, ale co jej z tego przyszło? Khouri już miała wypytywać Pascale, gdy uświadomiła sobie, że wszystko, co od niej usłyszy, będzie prawdą, choćby brzmiało to nieprawdopodobnie, choćby ta prawda była zupełnie bezużyteczna, bez żadnego znaczenia.
— Co wy dwoje zamierzacie robić?
Sylveste sięgnął po szklankę i upił nieco wódki.
— Jeszcze się nie domyśliłaś? Tego pokoju nie stworzono dla ciebie. My go zajmujemy, z tym, że my zajmujemy jego symulowaną wersję w strukturze. I nie tylko ten pokój, ale również pozostałą część bazy. Jak zawsze, ale teraz mamy ją całą dla siebie.