Khouri nie tknęła najlepiej zachowanych kapliczek, brała przedmioty tylko z tych najbardziej zdewastowanych, ale i tak czuła się nieswojo po takim akcie wandalizmu. Popiersia okazały się użyteczne — odpowiednich rozmiarów, tak że Khouri mogła je unieść, podkładając pod spód palce. Nie ustawiała ich na stosie na szczycie schodów — zrzucała je z góry. Większość z nich miała wydłubane oczy — niegdyś z drogocennych kamieni. Rzeźby naturalnej wielkości znacznie trudniej się przesuwało i Khouri udało się poruszyć tylko jedną.
Wkrótce barykada była gotowa. Piętrzyły się w niej obtłuczone głowy o twarzach pełnych godności, nieporuszonych tym, co im wyrządzono. U stóp stosu leżały mniejsze graty: wazony, biblie i lojalne serwitory. Khouri wiedziała, że gdyby Taraschi zaczął rozbierać stos, chcąc dostać się na schody, usłyszy go i zdąży dobiec na czas. Nawet dobrze by było zabić go na tym stosie, bo przypominał nieco Golgotę.
Przez cały czas nasłuchiwała jego ostrożnych kroków, których odgłos dobiegał gdzieś zza czarnych, dzielących przestrzeń ścian.
— Taraschi! — zawołała. — Ułatwij sobie sprawę. Stąd nie ma ucieczki.
Jego odpowiedź zabrzmiała nadzwyczaj mocno i pewnie:
— Mylisz się, Ana. Właśnie z powodu ucieczki jesteśmy tutaj.
Cholera. Nie powinien znać jej imienia.
— Ucieczka to śmierć, tak?
— Coś w tym rodzaju — odparł, rozbawiony.
Nie po raz pierwszy spotkała u swych przeciwników taką brawurę za pięć dwunasta. Podziwiała ich nawet za to.
— Chcesz, żebym przyszła i cię znalazła, tak?
— Czemu nie, skoro zabrnęliśmy tak daleko.
— Rozumiem. Chcesz dostać to, za co zapłaciłeś. Kontrakt z tyloma klauzulami, jak w tym wypadku, nie mógł być tani.
— Klauzulami? — Pulsowanie w jej głowie przesunęło się nieznacznie, entuzjastycznie.
— Ta broń i fakt, że jesteśmy tu sami.
— Ach tak, to kosztowało — odparł Taraschi. — Ale chciałem, żeby to były sprawy osobiste. Kiedy dochodzi do sytuacji ostatecznych.
Khouri zaczynała się denerwować. Nigdy przedtem nie rozmawiała ze swoim celem. Zwykle było to niemożliwe w towarzystwie wyjącego, żądnego krwi tłumu, jaki gra przyciągała. Przygotowując karabin toksynowy, powoli szła przejściem.
— Po co ta klauzula prywatności? — spytała. Nie mogła przerwać tej rozmowy.
— Godność. Mogę grać w tę grę, ale nie muszę się plamić w czasie jej trwania.
— Jesteś bardzo blisko — powiedziała Khouri.
— Tak, bardzo blisko.
— Nie boisz się?
— Naturalnie, że się boję. Ale życia, nie śmierci. Całe miesiące zajęło mi osiągnięcie tego stanu. — Odgłos jego kroków ustał. — Co myślisz o tym miejscu, Ana?
— Należałoby trochę o nie zadbać.
— Zostało dobrze wybrane, musisz przyznać.
Skręciła w przejście przy ścianie. Jej cel stał przy jednej z kapliczek; wyglądał niesamowicie spokojnie, spokojniej od posągów, które obserwowały to spotkanie. Jego baldachimski strój z tkaniny o barwie burgunda pociemniał, zmoczony deszczem, włosy nieestetycznie oblepiały czoło. Wyglądał najmłodziej ze wszystkich jej dotychczasowych ofiar — był albo rzeczywiście najmłodszy, albo na tyle bogaty, by pozwolić sobie na najlepszą kurację długowieczności. Khouri wyczuwała jednak, że to prawdziwa młodość.
— Chyba pamiętasz, po co tu jesteśmy? — spytał.
— Owszem, ale nie jestem pewna, czy mam na to ochotę.
— Mimo wszystko zrób to.
Smuga padającego z sufitu światła przesunęła się nad nim magicznie. Oświetliła go tylko przez krótką chwilkę, ale to wystarczyło: Khouri wycelowała z toksynowego karabinu.
Strzeliła.
— Dobra robota — powiedział Taraschi. W jego głosie nie było ani śladu bólu. Jedną dłonią oparł się o ścianę. Drugą ręką dotknął włócznika wystającego mu z piersi i szarpnął go, jakby odczepiał rzep od ubrania. Zakończona ostro łuska padła na podłogę, z jej końców wydobywało się pobłyskujące serum. Khouri znów podniosła toksynowy karabin, ale Taraschi powstrzymał ją gestem umazanej krwią dłoni.
— Nie poprawiaj — rzekł. — Jeden powinien wystarczyć.
Khouri czuła mdłości.
— Nie powinieneś umrzeć?
— Na razie nie. Dokładniej mówiąc, nie umrę przez najbliższe miesiące. Trucizna działa bardzo powoli. Mam wiele czasu, by to przemyśleć.
— Co przemyśleć?
Taraschi przeczesał mokre włosy, po czym strzepnął kurz i krew z rąk na nogawki spodni.
— Czy pójdę za nią.
Pulsowanie nagle ustało i jego brak sprawił, że Khouri poczuła zawroty głowy. Półprzytomna upadła na podłogę. Kontrakt został wypełniony. Ona wygrała — znowu. Ale Taraschi nadal żył.
— To była moja matka. — Wskazał najbliższą kapliczkę, jedną z niewielu dobrze zachowanych. Alabastrowe popiersie kobiety w ogóle nie było pokryte kurzem, jakby Taraschi wytarł je tuż przed tym spotkaniem. Jej skóra była niezepsuta, w oczach nadal tkwiły drogocenne kamienie, a arystokratyczne rysy zostały nieskażone przez wgniecenia i plamy. — Nadine Weng-da Silva Taraschi.
— Co się z nią stało?
— Umarła, oczywiście, podczas skanowania. To destrukcyjne mapowanie przebiegło tak szybko, że połowa jej mózgu nadal funkcjonowała normalnie, podczas gdy druga połowa została rozerwana na kawałki.
— Wiem, że poddała się temu dobrowolnie. Mimo to współczuję.
— Nie musisz. W zasadzie należała do nielicznych szczęśliwców. Znasz tę opowieść, Ano?
— Nie jestem stąd.
— Nie. Słyszałem właśnie… że byłaś kiedyś żołnierzem i przytrafiło ci się coś strasznego. No więc powiem ci tyle: skanowanie zakończyło się powodzeniem. Problem polegał na oprogramowaniu, które powinno wykorzystać skanowaną informację, pozwolić alfom na ewolucję i na doświadczanie świadomości, emocji i pamięci — tego co czyni z nas ludzi. Wszystko działało dość dobrze do chwili, gdy ostatni z Osiemdziesiątki nie został zeskanowany, w rok po pierwszym. Wtedy zaczęły się pojawiać dziwne patologie wśród wczesnych ochotników. Załamywali się bezpowrotnie lub wpadali w nieskończone pętle.
— Powiedziałeś, że ona miała szczęście.
— Kilkoro z Osiemdziesiątki nadal działa — rzekł Taraschi. — Udawało im się to przez półtora wieku. Nawet zaraza ich nie tknęła — zdążyli się przenieść do bezpiecznych komputerów w miejsce, które teraz nazywamy Pasem Złomu. — Zamilkł na chwilę. — Ale już od pewnego czasu nie mają bezpośredniego kontaktu ze światem rzeczywistym, ewoluują sami w coraz bardziej wyrafinowanym środowisku symulacyjnym.
— A twoja matka?
— Proponowała, żebym do niej dołączył. Technika skanowania jest teraz doskonalsza. Nawet nie muszą cię uśmiercać.
— Więc o co chodzi?
— To nie byłbym ja, prawda? Tylko kopia. I moja matka by o tym wiedziała. Natomiast teraz… — Dotknął palcami małej rany. — Natomiast teraz definitywnie umrę w świecie rzeczywistym i pozostanie po mnie tylko kopia. Wystarczy czasu, by mnie zeskanować, nim toksyna doprowadzi do mierzalnych zniszczeń w mojej strukturze nerwowej.
— Nie mogłeś sobie tego po prostu wstrzyknąć?
Taraschi uśmiechnął się.