— To byłoby zbyt kliniczne. Mimo wszystko popełniam samobójstwo — nikt takich rzeczy nie powinien brać zbyt lekko. Włączając cię do tego, przedłużyłem czas decyzji i wprowadziłem element przypadkowości. Mogłem wybrać życie i stawić ci opór, a mimo to mogłabyś wygrać.
— Rosyjska ruletka wypadłaby taniej.
— Za szybkie, za bardzo przypadkowe i nawet w części nie tak stylowe. — Zrobił krok w jej stronę i nim zdążyła się cofnąć, wyciągnął rękę i uścisnął jej dłoń jak ktoś wieńczący pomyślny interes. — Dziękuję ci, Ana.
— Dziękujesz?
Nie odpowiadając, minął ją i ruszył tam, skąd dobiegał hałas. Żałobny stos głów osunął się, rozległ się odgłos kroków na schodach. Kobaltowy wazon potłukł się, gdy barykada runęła. Khouri słyszała szept latających kamer, ale gdy pojawili się ludzie, zobaczyła osoby inne, niż się spodziewała: ubrane elegancko, ale nie ostentacyjnie, osoby z tradycyjnie zamożnych rodzin Baldachimu. Trzej starsi mężczyźni nosili poncza, fedory i szylkretowe, przekazujące obraz okulary, kamery wisiały nad nimi jak nadskakująca służba. Za ich plecami wyrosły dwa brązowe pałankiny, jeden wielkości dostosowanej do dziecka. Mężczyzna w śliwkowej kurtce matadora trzymał maleńką kamerę ręczne. Dwie nastolatki niosły parasole pomalowane w akwarelowe żurawie i chińskie hieroglify. Miedzy dziewczynami szła starsza od nich kobieta o twarzy niezwykle bladej — wyglądała jak naturalnej wielkości zabawka origami, poskładana, biała, gnietliwa. Padła na kolana przed Taraschim, cała we łzach. Khouri nigdy przedtem nie widziała tej kobiety, ale domyśliła się, że to żona Taraschiego i że ten mały napełniony toksyną włócznik zabrał jej męża.
Spojrzała na Khouri spokojnymi, szarymi jak dym oczyma.
— Mam nadzieję, że ci dobrze zapłacono — rzekła tonem pozbawionym gniewu.
— Wykonywałam po prostu swą pracę — odparła Khouri, ale ledwo udało jej się wydobyć słowa. Ludzie pomagali Taraschiemu przejść do schodów. Zeszli i zniknęli jej z oczu. Żona odwróciła się i po raz ostatni spojrzała na nią z wyrzutem. Khouri słyszała echo kroków odchodzących, potem odgłos stąpania na tarasie. Minęły minuty — wiedziała, że jest zupełnie sama.
Nagle coś się za nią poruszyło. Odwróciła się, automatycznie unosząc karabin — w komorze znajdowała się następna strzałka.
Spomiędzy dwóch kapliczek wyłonił się palankin.
— Case? — Opuściła broń i tak już bezużyteczną, gdyż toksynę dostosowano dokładnie do biochemii Taraschiego.
Ale to nie byl palankin Case’a — był nieoznaczony, bez ozdób, czarny. I teraz się otworzył — Khouri nigdy nie widziała, by palankin to robił — i odsłonił mężczyznę, który bez strachu postąpił w jej stronę. Miał na sobie śliwkową kurtkę matadora, a nie hermetyczne odzienie, jakiego mogłaby się spodziewać po kimś, kto obawiał się zarazy. W jednej ręce trzymał modne akcesorium: małą kamerę.
— Casem się zajęto — oznajmił mężczyzna. — Od teraz nie musisz się nim martwić, Khouri.
— Kim jesteś? Jesteś związany z Taraschim?
— Nie… zaszedłem po prostu, by zobaczyć, czy jesteś tak skuteczna, jak sugeruje twoja reputacja. — Mężczyzna mówił z miękkim akcentem osoby nie pochodzącej stąd — nie z tego układu ani nie ze Skraju. — Obawiam się, że rzeczywiście jesteś skuteczna. Co oznacza, że od teraz zatrudnia cię ten sam pracodawca, który zatrudnia mnie.
Zastanawiała się, czy ma mu wpakować strzałki w oko. To by go nie zabiło, ale ujęłoby mu nieco arogancji.
— Czyli dla kogo?
— Dla Mademoiselle — odparł mężczyzna.
— Nigdy o niej nie słyszałam.
Podniósł obiektyw swej kamery, który rozwarł się jak bardzo sprytne jajko Fabergeego, setki eleganckich fragmentów jadeitu wsunęły się na nowe miejsca. Nagle Khouri zorientowała się, że patrzy w lufę pistoletu.
— Ale ona o tobie słyszała.
TRZY
Obudziły go krzyki.
Sylveste sprawdził dotykowy zegar przy łóżku, wyczuwając położenie wskazówek. Miał umówione spotkanie za niecałą godzinę. Ruch na zewnątrz zaczął się kilka minut przed dzwonkiem zegarka. Zaciekawiony, odrzucił koc i przecisnął się do zasłoniętego okna. Z samego rana zawsze był półślepy, gdyż jego oczy jąkały się, sprawdzając po zbudzeniu system. Rzucały planarne zasłony barw podstawowych na otoczenie i Sylveste miał wrażenie, że w nocy pokój został urządzony na nowo przez zespół nadgorliwych kubistów.
Odsunął zasłonę. Sylveste był wysoki, ale nie mógł zobaczyć niczego interesującego, dopóki nie stanął na stosie książek — reprintów starych wydań — dobranych z półek. Nawet wówczas widok był niezbyt inspirujący. Cuvier zbudowano wewnątrz i wokół kopuły geodetycznej, i większość z niej zajmowały sześcio — lub siedmiopiętrowe prostopadłościenne budowle, wzniesione w pierwszych dniach misji — z zamierzenia miały być trwałe, choć niekoniecznie estetyczne. Nie było tu konstrukcji samonaprawczych i wymóg zabezpieczenia się przed awarią kopuły sprawił, że postawiono budynki, które nie tylko mogły przetrzymać burze maczetowe, ale też w razie konieczności samodzielnie utrzymywały ciśnienie atmosferyczne. Między szarymi budowlami o małych okienkach biegły drogi, po których zwykle sunęło kilka pojazdów elektrycznych.
Ale nie dzisiaj.
Calvin wyposażył oczy Dana w funkcje rejestracji obrazu i zoom, ale wykorzystanie tego wymagało koncentracji podobnej do tej, jaka jest potrzebna do odwrócenia jakiegoś złudzenia optycznego. Postacie z zapałek, skrócone, gdy patrzył pod kątem, stały się większe i teraz Sylveste widział je jako indywidualnie poruszające się osoby, a nie amorficzne elementy roju. Nie mógł czytać wyrazu ich twarzy ani nawet ich rozpoznać, ale dość dobrze identyfikował ludzi na ulicy na podstawie sposobu, w jaki się poruszały. Zasadnicza część tłumu przechodziła przez główną drogę Cuvier za barykadą tablic propagandowych i improwizowanych masztów z flagami. Osobnicy z tłumu nie wyrządzili większych szkód — pomazali tylko witryny sklepowe i wyrwali krzak kamelii — ale nie zauważyli oddziału milicji Girardieau, zbierającego się w odległym końcu mallu. Wysiedli właśnie z furgonetki i przypinali pancerze kamuflujące, które przełączały tryby barw, aż w końcu wszyscy mieli na sobie uspokajający odcień chromowej żółci.
Umył się ciepłą wodą i gąbką, potem starannie przystrzygł brodę i podwiązał włosy. Włożył sztruksową koszulę i spodnie, a na to kimono ozdobione litografiami szkieletów Amarantinów. Zjadł śniadanie — gdy dzwonił budzik, jedzenie zawsze na niego czekało w niewielkiej wnęce — i ponownie sprawdził czas. Wkrótce miała tu przyjść. Posłał łóżko i odwrócił je tak, że stworzyło kanapę wyściełaną czerwoną, pikowaną skórą.
Pascale jak zwykle towarzyszyli ochroniarze-ludzie i parę uzbrojonych serwitorów; nie weszli jednak za nią do środka. Do pokoju wsunęła się natomiast mała brzęcząca plama, podobna do mechanicznej osy. Wyglądała niewinnie, ale Sylveste wiedział, że gdyby tylko puścił wiatry, zarobiłby dodatkowy otwór w głowie, w samym środku czoła.
— Dzień dobry — powitała go.
— Nie powiedziałbym. — Skinął głową w stronę okna. — Dziwię się nawet, że udało ci się tu dostać.
Usiadła na pluszowym podnóżku.
— Mam znajomości w bezpiece. Nie było trudności, mimo godziny policyjnej.
— A więc wprowadzono godzinę policyjną?
Głowę Pascale przykrywał toczek w kolorze fioletu Potopowców; wystająca spod niego prosta czarna grzywka podkreślała bladość twarzy pozbawionej wyrazu. Dziewczyna miała na sobie obcisłe ubranie, kurtkę w czerwono-czarne pasy i spodnie. Jako entoptyki wybrała krople rosy, koniki morskie i latające ryby w różowych i liliowych refleksach. Siedząc, złączyła stopy palcami, górną część ciała pochyliła nieco w stronę Sylveste’a — on też się ku niej nachylił.