— Czasy się zmieniły, doktorze. Ty najlepiej powinieneś to ocenić.
Istotnie. Od dziesięciu lat siedział w więzieniu w sercu Cuvier. Nowy reżim, który po zamachu zastąpił jego rządy, odwiecznym zwyczajem wszelkich rewolucji stał się równie niespójny co poprzedni. Choć pejzaż polityczny był jak zwykle wielobarwny, podstawowa struktura podziałów wyglądała odmiennie. Za jego czasów granice przebiegały między tymi, którzy chcieli badać Amarantinów, a zwolennikami terraformowania Resurgamu i stworzenia zdatnej do życia kolonii, a nie tymczasowej placówki badawczej. Nawet Potopowcowi terraformerzy przyznawali wtedy, że Amarantinów warto kiedyś studiować. Jednak w obecnych czasach partie polityczne, które przetrwały, różniły się tylko w ocenie, w jakim tempie należy terraformować — czy powoli, przez wieki, czy też zastosować agresywną alchemię atmosferyczną, przy której należałoby ewakuować ludzi z powierzchni planety. Jedno było jasne: nawet najbardziej umiarkowane działania zniszczyłyby na zawsze wiele Amarantińskich tajemnic. Niewielu brało sobie tę sprawę do serca, a ci nieliczni przeważnie bali się zabierać głos. Obecnie prawie nikt nie przyznawał się do zainteresowania Amarantinami, poza dawną grupką zgorzkniałych, niedofinansowanych uczonych. W ciągu dziesięciu lat badania nad wymarłą rasą obcych zostały zepchnięte do intelektualnego skansenu.
I sprawy mogły się już tylko pogorszyć.
Przed pięciu laty przez układ przeleciał statek handlowy. Światłowiec zwinął swe pola zbierające i wszedł na orbitę wokół Resurgamu, stając się jasną, ruchomą nową gwiazdą na firmamancie. Dowódca statku, Remilliod, proponował kolonii bogactwo nowych cudów techniki: nowe produkty z innych układów i rzeczy, których tu nie widziano od czasów sprzed buntu. Kolonia nie mogła sobie jednak pozwolić na wszystko, co kapitan oferował. Toczono zażarte spory, czy należy kupić to, czy tamto — maszyny czy lekarstwa, samoloty czy narzędzia do terrformowania. Krążyły plotki o kontraktach pod stołem, o handlu bronią oraz nielegalnymi technologiami i choć ogólny poziom życia w kolonii był teraz wyższy niż w czasach Sylveste’a — o czym świadczyły serwitory i implanty, które Pascale uważała obecnie za coś oczywistego — między Potopowcami powstały podziały nie dające się zasypać.
— Girardieau musi być przerażony — powiedział Sylveste.
— Nie wiem — odparła trochę za szybko. — Dla mnie najważniejsze jest to, że mamy termin.
— A o czym chciałabyś dzisiaj mówić?
Pascale spojrzała na kompnotes, który trzymała na kolanach. W ciągu sześciu wieków komputery przybierały wszelkie możliwe kształty i architektury, ale prosta płaska tabliczka z wejściem pisakowym prawie nigdy nie wychodziła z mody.
— Chciałabym porozmawiać o tym, co stało się z twoim ojcem.
— Chodzi ci o Osiemdziesiątkę? Czy cała sprawa nie została już dostatecznie udokumentowana dla twoich potrzeb?
— Prawie. — Końcem pisaka Pascale dotknęła ciemnych, koszenilowych warg. — Oczywiście zbadałam wszystkie standardowe świadectwa. Znalazłam w nich odpowiedź na większość pytań. Pozostała jedna mała kwestia, której nie mogłam zadowalająco wyjaśnić.
— Mianowicie?
Musiał przyznać, że Pascale robiła to z maestrią — sposób, w jaki odpowiadała, bez cienia prawdziwego zainteresowania w głosie, jakby to była jakaś drobna niedokończona sprawa, która wymagała wyjaśnienia, uśpił jego czujność.
— Chodzi o zapis poziomu alfa twojego ojca — odparła.
— Tak?
— Chciałabym wiedzieć, co się z nim naprawdę stało potem.
Padał wewnętrzny deszcz. Mężczyzna z przemyślnym pistoletem poprowadził Khouri do wagonika, który był nieoznaczony i, podobnie jak palankin porzucony przez mężczyznę w Pomniku, niczym się nie wyróżniał.
— Wsiadaj.
— Chwilę… — Gdy tylko otworzyła usta, mężczyzna dźgnął ją w krzyż lufą pistoletu. Zrobił to zdecydowanie, choć łagodnie, nic chcąc spowodować bólu, tylko przypomnieć, że ma broń. Coś jej mówiło, że to profesjonalista i że użyje pistoletu szybciej niż człowiek zachowujący się agresywnie. — W porządku, idę. A kto to jest ta Mademoiselle? Ktoś z konkurencyjnej firmy Shadowplayowej?
— Nie, już ci mówiłem. Nie myśl tak parafialnie.
Zrozumiała, że nie dowie się od niego nic użytecznego.
— A wobec tego, kim ty jesteś? — spytała, pewna, że i tak niewiele się dowie.
— Carlos Manoukhian.
To zmartwiło ją bardziej niż sposób, w jaki trzymał broń. Wymienił swe nazwisko zbyt otwarcie. Nie był to nawet pseudonim. Teraz, gdy poznała jego tożsamość — domyśliła się, że facet jest przestępcą — określenie godne śmiechu, zważywszy na ogólne bezprawie w Chasm City — a to oznaczało, że zamierza ją zabić.
Drzwi wagonika się zatrzasnęły. Manoukhian nacisnął guzik na konsoli, czyszcząc miejskie powietrze, które wystrzeliło dżetami pary z dołu wagonika, gdy ten podciągał się po linie.
— Czym się zajmujesz, Manoukhian?
— Pomagam Mademoiselle. — Jakby tego jeszcze nie wiedziała. — Łączą nas specjalne stosunki. Od bardzo dawna.
— A czego ona ode mnie oczekuje?
— Sądziłem, że teraz to dla ciebie oczywiste — odparł. Nadal przystawiał jej pistolet do pleców i równocześnie patrzył jednym okiem na konsolę nawigacyjną wagonika. — Chce, żebyś kogoś zabiła.
— Tym zarabiam na życie.
— Właśnie. — Uśmiechnął się. — Różnica polega na tym, że ten facet za to nie płaci.
Biografia — co oczywiste — nie była pomysłem Sylveste’a. Inicjatywa wyszła od człowieka, po którym Sylveste najmniej by się tego spodziewał. Stało się to pół roku temu, podczas jednej z niewielu okazji, gdy rozmawiał w cztery oczy z głównym strażnikiem swego więzienia. Nils Girardieau wysunął propozycję jakby od niechcenia; dziwiło go, że nikt dotychczas nie podjął się tego zadania. Przecież pięćdziesiąt lat na Resurgamie to cała epoka życia i choć ten etap został zakończony tak haniebnie, pozwalał spojrzeć na wcześniejsze dokonania z perspektywy, której brakowało w latach Yellowstone.
— Problem polegał na tym, że twoi poprzedni biografowie stali zbyt blisko wydarzeń, byli zbyt ściśle związani ze środowiskiem, które próbowali analizować. Wszyscy znajdowali się pod urokiem twoim albo Cala, a w tej klaustrofobicznej kolonii nie było miejsca, by cofnąć się i spojrzeć na wszystko z szerszej perspektywy.
— Twierdzisz, że Resurgam mniej sprzyja klaustrofobii?
— No… oczywiście nie, ale przynajmniej mamy tu korzystny dystans zarówno w czasie, jak i przestrzeni. — Girardieau był przysadzistym, muskularnym mężczyzną z burzą rudych włosów. — Przyznaj, Dan, gdy myślisz wstecz o swoim życiu na Yellowstone, nie wydaje ci się, że wszystko przydarzyło się komuś innemu, w czasach bardzo odległych od naszych?
Sylveste już miał się zaśmiać, odrzucając te argumenty, ale nagle doszedł do wniosku, że musi mu przyznać całkowitą rację. Poczuł się nieswojo, jakby podstawowe zasady świata zostały naruszone.
— Mimo to nie rozumiem, dlaczego do tego zachęcasz. — Sylveste wskazał głową siedzącego tuż przy nich strażnika. — Spodziewasz się, że wyciągniesz z tego jakieś korzyści?
Girardieau skinął głową.
— To część sprawy… prawdę mówiąc, może nawet znaczna część. Prawdopodobnie nie uszło twojej uwagi, że dla zwykłych ludzi nadal jesteś obiektem fascynacji.