— Choć większość z nich z satysfakcją patrzyłaby, jak wiszę.
— Coś w tym jest. Ale prawdopodobnie nalegaliby, żeby najpierw uścisnąć twoją dłoń, a dopiero potem pomogliby ci wejść na szubienicę.
— Sądzisz, że mógłbyś wykorzystać te zainteresowania?
Girardieau wzruszył ramionami.
— Oczywiście nowy reżim określa, kto ma do ciebie dostęp… posiadamy też wszystkie twoje zapisy i materiały archiwalne. To nam daje przewagę. Mamy dostęp do dokumentów z lat Yellowston, o których istnieniu wie tylko twoja najbliższa rodzina. Oczywiście, przestrzegamy zasad dyskrecji, wykorzystując te materiały, ponieważ ignorując je, bylibyśmy głupcami.
— Rozumiem — odparł Sylveste, bo nagle wszystko stało się dla niego jasne. — Chcecie mnie zdyskredytować.
— Jeśli same fakty cię dyskredytują… — Uwaga Girardieau zawisła w powietrzu.
— Gdy mnie usunęliście… to wam nie wystarczyło?
— To było dziewięć lat temu.
— Więc co z tego?
— A to, że ludzie zdążyli zapomnieć. Teraz potrzebują subtelnego przypomnienia.
— Zwłaszcza że ostatnio szerzą się oznaki niezadowolenia.
Girardieau skrzywił się, jakby ta uwaga była szczególnym przykładem złego smaku.
— Możesz zapomnieć o Słusznej Drodze, zwłaszcza nie licz na to, że okażą się twoim wybawieniem. Nie zadowoliliby się jedynie wsadzeniem cię do więzienia.
— W porządku. — Sylveste był już znudzony. — A co ja z tego będę miał?
— Zakładasz, że musi być coś takiego?
— Ogólnie mówiąc, owszem. Bo po co byś sobie zawracał głowę, żeby mi o tym powiedzieć?
— Współpraca byłaby w twoim najlepszym interesie. Naturalnie moglibyśmy pracować z materiałem, który przejęliśmy, ale twój punkt widzenia byłby cenny. Zwłaszcza w niezbyt jasnych wypadkach.
— Pozwól, że powiem wprost: chcecie, bym autoryzował wasze oszczerstwa, nie tylko dal swoje błogosławieństwo, ale w istocie pomógł zabić swój wizerunek?
— Sprawię, że ci się to opłaci. — Girardieau wskazał głową pomieszczenie, w którym przetrzymywano Sylveste’a. — Popatrz, dałem wolność Janeqinowi, by kontynuował swe pawie hobby. Mógłbym być równie elastyczny w twoim przypadku, Dan. Dostęp do ostatnich materiałów na temat Amarantinów, umożliwienie łączności z kolegami po fachu, przekazywanie twoich opinii, może nawet okazyjne wycieczki poza ten budynek.
— Praca w terenie?
— Muszę się nad tym zastanowić. Coś równoważnego… — Sylveste nagle wyraźnie uświadomił sobie, że Girardieau gra. — Okres łaski mógłby być pożądany. Biografia jest teraz opracowywana, ale za kilka miesięcy będzie nam potrzebny twój wkład. Może za pół roku. Proponuję, byśmy poczekali, aż zaczniesz nam dawać to, czego potrzebujemy. Oczywiście będziesz pracował z autorką biografii i jeśli współpraca ułoży się pomyślnie — jeśli ona uzna ją za pomyślną — spróbujemy podjąć dyskusję na temat pracy w terenie. Zauważ: powiedziałem dyskusję, to nie obietnica.
— Postaram się powstrzymać entuzjazm.
— Cóż, odezwę się znowu. Masz jeszcze jakieś pytania?
— Tylko jedno. Wspomniałeś, że biografem ma być kobieta. Mógłbym wiedzieć, kto to taki?
— Ktoś, czyje iluzje niedługo prysną, jak sądzę.
Pewnego razu, gdy Volyova pracowała przy kazamacie, na jej ramię łagodnie wskoczył szczur-woźny.
— Towarzystwo — cicho przemówił jej do ucha.
Szczury należały do osobliwości „Nostalgii za Nieskończonością”, prawdopodobnie nie występowały na innych światłowcach. Tylko odrobinę bardziej inteligentne od swoich dzikich przodków, przestały być szkodnikami, a stały się użyteczne, dzięki biochemicznemu podłączeniu do macierzy poleceń statku. Każdy szczur miał specjalizowane feromonowe receptory i transmitery, które pozwalały mu odbierać komendy i przekazywać statkowi informacje, zakodowane w skomplikowanych molekułach wydzielanych przez gruczoły. Szczury poszukiwały odpadków i zjadały w zasadzie wszelką materię organiczną, o ile nie była przymocowana do pokładu i nie oddychała. Potem uruchamiały jakiś rudymentamy preproces w trzewiach, nim ruszyły w inne miejsce na statku, wydalając bobki do większego systemu recyklera. Niektóre z nich były wyposażone w skrzynki głosowe i małe, zintegrowane hardware’owo leksykony użytecznych wyrażeń, które ulegały wokalizacji, gdy bodźce zewnętrzne spełniały zaprogramowane biochemicznie warunki.
Volyova zaprogramowała szczury w ten sposób, by ostrzegały ją, gdy zaczynały przetwarzać ludzkie odpady — na przykład martwe komórki skóry — nie pochodzące z jej ciała. Dzięki temu uzyskiwała informację, kiedy budzili się inni członkowie załogi, nawet jeśli sama znajdowała się w oddalonym rejonie statku.
— Towarzystwo — pisnął ponownie szczur.
— Tak, słyszałam za pierwszym razem. — Opuściła małego gryzonia na pokład i zaklęła we wszystkich językach, jakie znała.
Obronna osa, towarzysząca Pascale, zabrzęczała nieco bliżej Sylveste’a, gdy wyczuła ostrzejsze tony w jego głosie.
— Chcesz wiedzieć o Osiemdziesiątce? Powiem ci. Nie mam najmniejszych wyrzutów sumienia z ich powodu. Wszyscy znali ryzyko. Ponadto ochotników było siedemdziesięciu dziewięciu, nie osiemdziesięciu. Ludzie wygodnie zapominają, że osiemdziesiątym był mój ojciec.
— Nie możesz ich winić.
— Nie mogę, jeśli się przyjmie, że głupota jest cechą dziedziczną. — Sylveste usiłował się odprężyć. Było to trudne. W pewnym momencie podczas ich rozmowy milicja zaczęła rozpylać na zewnątrz, w powietrzu pod kopułą, gaz straszący. Zabarwiał on czerwieniejące światło dnia prawie czernią. — Zrozum — powiedział obojętnie — gdy mnie aresztowano, rząd skonfiskował Calvina. Calvin sam jest w stanie uzasadnić swe działania.
— Nie o jego działania chcę cię zapytać.
Pascale zanotowała coś w swym kompnotesie.
— Chodzi o to, co się potem stało z nim, z jego symulacją poziomu alfa. Każda z alf zawiera około dziesięciu do potęgi osiemnastej bajtów informacji — powiedziała, zakreślając coś w notatniku. — Zapiski z Yellowstone mają wiele dziur, ale trochę się dowiedziałam. Okazało się, że sześćdziesiąt sześć alf rezydowało w zasobach danych na orbitach wokół Yellowstone: w karuzelach, miastach-żyrandolach i rozmaitych przytuliskach Porywaczy i Ultrasów. Oczywiście większość padła, ale nikt nie zamierzał ich wymazywać. Kolejnych dziesięć wytropiłam w uszkodzonych archiwach planetarnych, zatem pozostały cztery. Z tego trzy to członkowie siedemdziesięciu dziewięciu, związani albo z bardzo biednymi, albo niemal wygasłymi rodami. Czwarty to symulacja alfa Calvina.
— No i co? — spytał takim tonem, jakby ta sprawa niezbyt go dotyczyła.
— Nie mogę się pogodzić z tym, że Calvin został utracony w taki sam sposób jak pozostali. To nie ma sensu. Instytut Sylveste’a nie potrzebował bankierów ani kuratorów, by pilnowali całości ich majątków. Była to jedna z najbogatszych organizacji na planecie, aż do samego momentu, gdy zaatakowała zaraza. Więc co się stało z CaMnem?
— Sądzisz, że przywiozłem go na Resurgam?
— Nie, dowody wskazują na to, że został już wcześniej zagubiony. Co więcej, ostatni raz, gdy na pewno był obecny w układzie, miał miejsce sto lat przed startem ekspedycji na Resurgam.
— Sądzę, że się mylisz — odparł Sylveste. — Dokładniej sprawdź zapisy, a przekonasz się, że alfa została przeniesiona do orbitalnego schowka danych pod koniec dwudziestego czwartego wieku. Instytut przenosił nieruchomości trzydzieści lat później, więc alfa została z pewnością wtedy przemieszczona. Potem w roku trzydziestym dziewiątym lub czterdziestym Instytut został zaatakowany przez Dom Reivich. Wymazali wszystkie dane z rdzenia.