Выбрать главу

— Nie — powiedziała Pascale. — Wykluczyłam te okoliczności. Wiem, że w 2390 około dziesięć do osiemnastej bajtów czegoś zostało przeniesione przez Instytut Sylveste’a na orbitę, a trzydzieści lat później przemieszczono tę samą ilość. Ale dziesięć do osiemnastej bajtów informacji nie musi być Calvinem. Równie dobrze może to być dziesięć do osiemnastej bajtów poezji metafizycznej.

— Co niczego nie dowodzi.

Podała mu kompnotes, jej otoczenie koników morskich i ryb rozproszyło się jak rój robaczków świętojańskch.

— Nie, ale z pewnością budzi podejrzenia. Dlaczego alfa zniknęła mniej więcej w tym samym czasie, gdy wyruszyłeś na spotkanie z Całunnikami, jeśli te wydarzenia nie mają związku ze sobą?

— Twierdzisz, że mam z tym coś wspólnego?

— Późniejsze przeniesienie danych mogło być sfabrykowane przez kogoś z organizacji Sylveste’a. Ty jesteś oczywistym podejrzanym.

— Przydałby się tu jakiś motyw.

— Och, o to się nie martw — odparła, kładąc kompnotes na kolanach. — Jestem pewna, że zdołam znaleźć jakiś motyw.

Trzy dni potem, jak szczur-woźny ostrzegł ją, że załoganci się obudzili, Volyova uznała, że jest gotowa na spotkanie. Nigdy nie oczekiwała ich z jakąś szczególną radością; nie żeby nie lubiła ludzkiego towarzystwa, ale też bez trudu potrafiła przywyknąć do samotności. Nagorny nie żył i teraz wszyscy są o tym fakcie doskonale poinformowani.

Pomijając szczury i Nagornego, na statku było teraz sześciu członków załogi. Pięciu — jeśli nie liczyć kapitana. A czemu by go liczyć? Wszak — o ile wiedzieli pozostali członkowie załogi — był pozbawiony świadomości i nie mógł się komunikować. Wieźli go tylko dlatego, że mieli nadzieję, że go wyleczą. Pod wszelkimi innymi względami rzeczywista władza na statku należała teraz do Triumwiratu. Czyli do Yuuji Sajakiego, Abdula Hegaziego i naturalnie do Volyovej. Triumwirom podlegali obecnie dwaj członkowie załogi równej rangi: Kjarval i Sudjic, chimeryczki, które dopiero ostatnio dostały się na statek. Wreszcie najniższy stopniem zbrojmistrz — rolę tę peł — nił Nagomy. Teraz, gdy nie żył, stanowisko to wiązało się z pewnymi możliwościami, jak pusty tron.

Podczas czuwania pozostali członkowie załogi przebywali w ściśle określonych rejonach statku, resztę zostawiając Volyovej i jej maszynom. Teraz był ranek czasu statkowego; tutaj, na pokładach załogi, oświetlenie działało według dobowego, dwudziestoczterogodzinnego cyklu. Najpierw poszła do pomieszczenia chłodni. Pusto. Z wyjątkiem jednej, wszystkie kasety chłodni były otwarte. Ta jedna należała oczywiście do Nagornego. Wcześniej Volyova, przymocowawszy jego głowę do korpusu, umieściła całe ciało w kasecie i ją oziębiła. Potem zepsuła jednostkę chłodzącą i Nagorny się ogrzał. Był już wtedy martwy, ale stwierdzić ten fakt mógł tylko wytrawny patolog. Najwyraźniej nikt z załogi nie przejawił zbytniej ochoty do bliższego badania nieboszczyka.

Volyova znów pomyślała o Sudjic. Sudjic i Nagorny byli kiedyś sobie bliscy. Nie trzeba lekceważyć Sudjic.

Opuściła komorę chłodni, zajrzała do kilku prawdopodobnych miejsc spotkania, potem znalazła się przy wejściu do jednego z lasów, manewrowała w przepaścistym gąszczu umarłych roślin, aż doszła do wnęki, gdzie nadal świeciły lampy ultrafioletowe. Podeszła do polany, schodząc niepewnie po prymitywnych drewnianych schodach prowadzących w poszycie. Polana wyglądała idyllicznie, tym bardziej że pozostała część lasu była pozbawiona życia. Smugi żółtego słonecznego światła przedzierały się w górze przez listowie palm. W dali wodospad zasilał wodną nieckę o pionowych ścianach. Małe papugi i ary przelatywały gdzieniegdzie między drzewami lub skrzeczały na swoich żerdziach.

Volyova zgrzytnęła zębami — nie znosiła tego sztucznego miejsca.

Czterej obudzeni członkowie załogi jedli śniadanie przy długim drewnianym stole, na którym leżały sterty chleba, owoców, plastry mięsa i sera, stały dzbany soku pomarańczowego i termosy z kawą. Po drugiej stronie polany potykali się dwaj holograficznie rzutowani rycerze, usiłując wypruć sobie nawzajem flaki.

— Dzień dobry — powiedziała. Opuściła schody i weszła na autentycznie wilgotną trawę. — Zostało może trochę kawy?

Spojrzeli na nią, niektórzy odwrócili się na stołkach, by ją powitać. Obserwowała ich reakcje, gdy dyskretnie odkładali sztućce, troje z nich cicho ją pozdrowiło. Sudjic w ogóle się nie odezwała. Tylko Sajaki powiedział głośniej:

— Miło cię widzieć, Ilia. — Podniósł misę ze stołu. — Chcesz kawałek grejpfruta?

— Dziękuję. Może wezmę.

Podeszła do nich i wzięła miskę od Sajakiego. Na owocach połyskiwał cukier. Specjalnie usiadła między dwiema kobietami — Sudjic i Kjarval. Obie były teraz czarnoskóre i łyse, tylko na czubkach głów wyrastały im dzikie dredy. Ultrasi traktowali dredloki symbolicznie: wskazywały one, ile razy dana osoba przebywała w chłodni, ile razy niemal otarła się o prędkość światła. Te dwie kobiety znalazły się na pokładzie, gdy załoga Volyovej zdobyła po piracku ich statek macierzysty. Ultrasi zmieniali lojalność równie łatwo, jak wodny lód, monopole magnetyczne i dane, których używali jako walutę. Obie kobiety były jawnymi chimeryczkami, choć ich transformacje wydawały się umiarkowane w porównaniu z Hegazim. Ramiona Sudjic znikały poniżej łokci w kunsztownie wygrawerowanych brązowych rękawicach, z tombakowymi oknami, w których pojawiały się zmienne hologramy, a diamentowe paznokcie wystawały z bardzo wąskich palców tych udawanych dłoni. Ciało Kjarval było w większej części organiczne, ale oczy miały kształt przeciętej jak u kota czerwonej elipsy, w płaskim nosie zamiast nozdrzy znajdowały się tylko gładkie długie szczelinki, jakby służące do oddychania w wodzie. Kjarval nie nosiła ubrań; tylko oczy, nozdrza, usta i uszy zakłócały gładkość skóry przypominającej jednolitą powłokę czarnego neoprenu. Piersi bez brodawek, subtelne palce bez paznokci, palce u nóg ledwo zaznaczone, jakby kobietę stworzył rzeźbiarz śpieszący się do innego zlecenia. Gdy Volyova usiadła, Kjarval obserwowała ją z obojętnością zbyt wystudiowaną, by była szczera.

— Dobrze, że z nami jesteś — powiedział Sajaki. — Miałaś dużo pracy, gdy spaliśmy. Wydarzyło się coś ważnego?

— To i owo.

— Ciekawe — odparł z uśmiechem. — To i owo. Czy między „tym” a „owym” zauważyłaś coś, co mogłoby rzucić światło na śmierć Nagornego?

— Zastanawiałam się, gdzie jest Nagorny. Teraz odpowiedziałeś na moje pytanie.

— Ale ty nie odpowiedziałaś na moje.

Volyova dziobała swego grejpfruta.

— Żył, gdy ostatni raz go widziałam. Nie mam pojęcia… a przy okazji, jak umarł?

— Jednostka chłodząca ogrzała go przedwcześnie. Nastąpiły rozmaite procesy bakteriologiczne. Chyba nie musimy wchodzić w szczegóły, prawda?

— Nie przy śniadaniu. — Najwyraźniej w ogóle nie przeprowadzili bliższych oględzin, bo inaczej dostrzegliby obrażenia Nagornego, choć wiele zrobiła, by je zamaskować. — Przepraszam — powiedziała, zerkając na Sudjic. — Nie chciałam okazać braku szacunku…

— Oczywiście — powiedział Sajaki, rozrywając na pół pajdę chleba. Utkwił w Sudjic swe wąsko osadzone, elipsoidalne oczy, jak ktoś wpatrujący się we wściekłego psa. Zeszły mu tatuaże, które sobie zrobił podczas infiltracji Głąbieli Porywaczy, a w ich miejscu powstały białawe ślady, mimo cierpliwych zabiegów, jakim poddawano go w chłodni. Może Sajaki poinstruował medmaszyny, by pozostawiły mu te pamiątki po jego dokonaniach wśród Głąbielan — trofeum przypominające korzyści ekonomiczne, jakie z nich wydusił. — Jestem pewien, że uwolnimy Ilię od wszelkiej odpowiedzialności za śmierć Nagornego, prawda, Sudjic?