Выбрать главу

— Witam w miejscu mojego pobytu — powiedziała kobieta. — Proszę, czuj się swobodnie.

Khouri podeszła do zasłoniętych okiennicami okiei: Z jcu nej strony były wbudowane dwie kasety zimna, połyiL-jąct chromem jak srebrzyste rybki. Jedna z kaset była zamknięta i chłodziła, druga — otwarta, jak poczwarka gotowa zawrzeć motyla.

— Gdzie jestem?

Żaluzje odsłoniły się gwałtownie.

— Tam gdzie zawsze byłaś — odparła Mademoiselle.

Khouri ujrzała Chasm City. Nigdy jednak nie patrzyła na miasto z tak wysoka. Znajdowała się powyżej Moskitiery, jakieś pięćdziesiąt metrów nad jej plamistą powierzchnią. Poniżej sieci rozciągało się miasto, jak kolczaste morskie zwierzę zakonserwowane w formaldehydzie. Khouri nie miała pojęcia, gdzie się znajduje. Domyślała się tylko, że jest w MOrymś z najwyższych budynków; jednym z tych, które ukazała!;v dyś za niezamieszkane.

— Nazywam to miejsce Chateau des Corbeaux — Dom Kruków — gdyż jest czarny. Na pewno go widziałaś.

— Czego chcesz? — spytała w końcu Khouri.

— Żebyś wykonała dla mnie zadanie.

— I po to ten cyrk? Musiałaś mnie porywać i zastraszyć, żeby zamówić robotę? Nie mogłaś skontaktować się zwykłymi kanałami?

— To nie jest zwykłe zadanie.

Khouri skinęła na otwartą kasetę.

— A to ma z zadaniem coś wspólnego?

— Nie mów mi, że to cię niepokoi. Przecież w czymś takim dotarłaś do naszego świata.

— Pytałam, co to znaczy.

— Wszystko we właściwym czasie. Proszę, odwróć się.

Khouri usłyszała za sobą cichy hałas spowodowany pracą maszyny, odgłos przypominający otwieranie szuflad komody.

Do pokoju wsunął się palankin hermetyka. A może cały czas się tu znajdował, ukryty za pomocą jakiegoś triku? Był kanciasty jak metronom, bez ozdób, czarny, zgrubnie pospawany. Nie.riiał odnóży ani żadnych widocznych sensorów, a mały monoki wizyjny osadzony z przodu był ciemny jak oko rekina.

— bez wątpienia spotkałaś już osoby mojego gatunku — dobiegł głos z palankinu. — Nie bądź zaniepokojona.

— Nie jestem — odparła Khouri.

Kłamała. Coś ją w tym pudełku niepokoiło; takiego odczucia nie miała w obecności Nga czy innych znanych jej hermetyków. Może to surowa konstrukcja palankinu albo podświadome wrażenie, że pudełko rzadko pozostaje puste. Ponadto okienko wizyjne było małe i wyobraźnia podpowiadała, że za cienkim nieprzezroczystym materiałem znajduje się jakaś szkarada.

— Nie mogę teraz odpowiedzieć na wszystkie twoje pytania — rzekła Mademoiselle. — Ale oczywiście nie sprowadziłam cis po to, żebyś zobaczyła moje kłopotliwe położenie. O, może to ułatwi sprawę…

Obok palankinu zmaterializowała się postać, zobrazowana przez sam pokój.

Oczywiście była to kobieta, młoda, ale — co paradoksalne — ubrana w strój, jakiego nie noszono na Yellowstone od czasów zarazy, i otoczona wirującymi entoptykami. Czarne włosy miała sczesane ze szlachetnego czoła, spięte klamrą przeplecioną światłem. Śmiały dekolt jaskrawoniebieskiej długiej sukni odsłaniał plecy. Przy ziemi suknia rozpływała się w nicość.

— Tak wyglądałam — powiedziała postać. — Przed zarazą.

— Nie możesz nadal pozostać w tej formie?

— Za duże jest ryzyko wyjścia z zamknięcia, nawet w sanktuariach hermetyków. Nie mam zaufania do ich środków ostrożności.

— Po coś mnie tu sprowadziła?

— Manoukhian nie powiedział ci wszystkiego?

— Nie, w zasadzie nie. Wyjaśnił tylko, że moje zdrowie ucierpi, jeśli z nim nie pójdę.

— Niedelikatnie, choć celnie, przyznaję. — Uśmiech zniekształcił bladą twarz kobiety. — A jak przypuszczasz, po co cię tu sprowadziłam?

Khouri wiedziała, że bez względu na to, co się tu jeszcze wydarzy, już i tak zobaczyła zbyt wiele, by powrócić do normalnego życia w mieście.

— Jestem zawodową zabójczynią. Manoukhian widział mnie przy pracy i stwierdził, że zasługuję na swą reputację. Właśnie… może wyciągam zbyt pochopne wnioski, ale podejrzewam, że chcesz, bym kogoś zabiła.

— Tak, bardzo dobrze. — Postać skinęła głową. — Ale czy Manoukhian ci powiedział, że to nie będzie zwykły kontrakt?

— Owszem, wspominał coś o istotnej różnicy.

— Czy to cię niepokoi? — Mademoiselle przyjrzała jej się uważnie. — Interesujące, prawda? Ci, co stanowią twój zwykły cel, wyrażają zgodę na zabójstwo, nim zaczynasz im deptać po piętach. Ale liczą na to, że prawdopodobnie umkną, przeżyją i będą mogli się chwalić, że cię przechytrzyli. Gdy ich potem rzeczywiście dopadasz, wątpię, czy wielu z nich odchodzi miło i spokojnie.

Khouri pomyślała o Taraschim.

— Zwykle nie. Zwykle błagają mnie, bym tego nie robiła, próbują przekupić, i tak dalej.

— I?

Khouri wzruszyła ramionami.

— Mimo to zabijam ich.

— Podejście prawdziwego profesjonalisty. Byłaś żołnierzem, Khouri?

— Kiedyś. — Nie chciała teraz o tym myśleć. — Znasz mój życiorys?

— Wystarczająco. Twój mąż też był żołnierzem, miał na imię Fazil, i oboje walczyliście na Skraju Nieba. I wtedy coś się wydarzyło. Błąd urzędnika. Wsadzono cię na statek zmierzający na Yellowstone. Nikt nie zdawał sobie sprawy z pomyłki do chwili, gdy obudziłaś się tutaj, dwadzieścia lat później. Zbyt późno, by powrócić na Skraj, nawet gdybyś miała pewność, że Fazil nadal żyje. Po twoim powrocie byłby czterdzieści lat starszy.

— Teraz wiesz, dlaczego wykonywanie zawodu zabójcy nie spędza mi snu z powiek.

— Właśnie, wyobrażam sobie, co czułaś. Że nie masz długu wdzięczności ani wobec wszechświata, ani żyjących w nim ludzi.

Khouri przełknęła ślinę.

— Nie potrzebujesz byłego żołnierza do takiej pracy. Nawet ja nie jestem ci potrzebna. Nie wiem, kogo chcesz sprzątnąć, ale znajdziesz lepszych ode mnie. To znaczy, technicznie jestem dobra, pudłuję raz na dwadzieścia strzałów. Ale znam ludzi, którzy chybiają raz na pięćdziesiąt.

— Odpowiadasz mi pod innym względem. Potrzebuję kogoś, kto z ogromną chęcią opuściłby miasto. — Postać wskazała głową pustą kasetę. — Mam na myśli długą podróż.

— Poza układ?

— Tak. — Mademoiselle mówiła głosem cierpliwym, statecznym, jakby przedtem kilkanaście razy ćwiczyła fragmenty tej rozmowy. — Dokładniej mówiąc, dwadzieścia lat świetlnych. Tyle jest do Resurgamu.

— Przyznam, że o nim nie słyszałam.

— Zmartwiłabym się, gdybyś słyszała. — Mademoiselle wyciągnęła lewą rękę i kilkanaście centymetrów nad jej dłonią wyskoczyła kulka. Świat był śmiertelnie szary, bez oceanów, rzek, zieleni. Motek atmosfery widoczny jako cienki łuk nad horyzontem. Dwie brudnobiałe lodowe czapy. Wszystko świadczyło o tym, że to jakiś pozbawiony atmosfery księżyc. — Nie jest to nawet jedna z nowych kolonii, przynajmniej w naszym rozumieniu. Na całej planecie znajduje się zaledwie kilka maleńkich placówek badawczych. Do niedawna Resurgam nie miał żadnego znaczenia. Ale wszystko się zmieniło. — Mademoiselle zamilkła, jakby zbierała myśli. Może zastanawiała się, ile teraz faktów odsłonić. — Ktoś przybył na Resurgam. Niejaki Sylveste.

— Nie jest to zbyt często spotykane nazwisko.

— A zatem znasz pozycję jego kłanu na Yellowstone. Dobrze. To znacznie upraszcza sprawę. Bez trudności go znajdziesz.

— Chodzi o coś więcej, nie tylko o to, by go znaleźć, prawda?

— Tak — odparła Mademoiselle. Złapała kulkę i zgniotła ją w dłoni; spomiędzy palców wyciekły smużki pyłu. — O znacznie więcej.