CZTERY
Volyova wysiadła z promu światłowca i za Triumwirem Hegazim poszła tunelem wyjściowym. Przez skręcone uszczelki tunel zaprowadził ich do sferycznej sali tranzytowej położonej w rdzeniu, w centrum karuzeli. Panowała w niej nieważkość.
Były tu wszelkie odłamy rozszczepionej rasy ludzkiej. Oszałamiające, swobodne, wielobarwne, niczym rybki tropikalne podczas szaleńczego żerowania. Ultrasi, Porywacze, Hybrydowcy, Demarchiści, lokalni kupcy, pasażerowie wewnątrzukładowi, pieczeniarze, mechanicy, wszyscy poruszali się po trajektoriach absolutnie przypadkowych, ale nigdy się nie zderzali, choć podchodzili niebezpiecznie blisko. Ci, którym pozwalała na to budowa ciała, mieli przezroczyste skrzydła, przyszyte pod rękawami lub przyczepione bezpośrednio do skóry. Mniej skłonnym do przygód wystarczyły smukłe pakiety napędowe, a niektórych ciągnęły wypożyczone maleńkie holowniki. Prywatne serwitory latały w tłumie z bagażami i zwiniętymi skafandrami kosmicznymi, a skrzydlate kapucynki w liberiach zbierały śmieci i wkładały je do swych kangurzych toreb na brzuchu. Dzyndoliła chińska muzyka, która dla niewprawngo ucha Volyovej brzmiała jak odgłosy kurantów wietrznych, poruszanych bryzą, o szczególnym upodobaniu do dysonansów. Tysiące kilometrów poniżej leżało Yellowstone jak żółtobrązowa kurtyna, na tle której odbywała się ta cała działalność.
Sylveste i Hegazi dotarli do drugiego końca sfery tranzytowej i przez przepuszczalną dla materii membranę przeszli do obszaru celnego. Była to inna sfera bezgrawitacyjna o ścianach obwieszonych bronią automatyczną, śledząca każdego przybyłego. Przezroczyste bańki zajmowały centralną przestrzeń, każda z nich o średnicy trzech metrów, rozcięta na równiku. Wyczuwszy nowo przybyłych, dwie bańki poddryfowały i zakleszczyły się wokół każdego z nich.
Wewnątrz bańki Volyovej wisiał mały serwitor o kształcie japońskiego hełmu Kabuto, z rozmaitymi czujnikami i urządzeniami pomiarowymi, wystającymi spod brzegu. Poczuła neurałne mrowienie, gdy serwitor ją trałował — wrażenie jakby ktoś misternie układał kwiaty w jej głowie.
— Wykrywam rezydualne struktury lingwistyczne języka rosyjskiego, ale stwierdzam, że współczesny norte jest twoim językiem standardowym. Czy to wystarczy dla formalnej procedury?
— Wystarczy — odparła Volyova, zirytowana, że maszyna odkryła zaśniedziałość jej ojczystego języka.
— Zatem dalej będę porozumiewał się w norte. Poza systemami pośredniczącymi do zimnego snu nie odkryłem żadnych mózgowych implantów ani egzosomatycznych urządzeń perceptualnej modyfikacji. Czy prosisz o wypożyczenie implantu przed kontynuacją tej rozmowy?
— Po prostu daj mi tylko ekran i twarz.
— Dobrze.
Poniżej brzegu pojawiła się twarz. Kobieca, biała, o lekkich cechach mongoloidalnych, okolona krótkimi włosami. Volyova domyśliła się, że inspektor Hegaziego ma postać wąsatego mężczyzny o ciemnej skórze, bardzo chimerycznego, jak sam Hegazi.
— Podaj swą tożsamość.
Volyova się przedstawiła.
— Ostatni raz odwiedziłaś układ w… zaraz sprawdzę. — Twarz przez chwilę patrzyła w dół. — Osiemdziesiąt pięć lat temu. W 2461 roku. Zgadza się?
Wbrew swemu instynktowi Volyova pochyliła się bliżej ekranu.
— Oczywiście, że się zgadza. Jesteś symulacją poziomu gamma. Daruj sobie ten teatr i przejdźmy do rzeczy. Mamy towary na handel. Ty mnie tu przetrzymujesz, a my płacimy za każdą sekundę postoju statku przy tej waszej planetce z psiego gówna.
— Nieprzyjazna postawa zauważona — stwierdziła kobieta i coś chyba zapisała w niewidocznym na ekranie notesie. — Do twojej informacji: zapisy Yellowstone są pod wieloma względami niekompletne z powodu infekcji danych spowodowanej przez zarazę. Zadałam ci pytanie, bo chciałam uzyskać potwierdzenie niezweryfikowanych danych. — Umilkła na chwilę. — Nawiasem mówiąc, nazywam się Wawiłow. Siedzę w przeciągu, nad cuchnącą kawą, z ostatnim papierosem i jest to moja ósma godzina dziesięciogodzinnej zmiany. Mój szef uzna, że drzemałam, jeśli nie zawrócę dzisiaj przynajmniej dziesięciu osób, a do tej pory zaliczyłam ich pięć. Zostały mi tylko dwie godziny i zastanawiam się, jak wypełnić swój limit, więc proszę zastanów się, nim wybuchniesz po raz drugi. — Kobieta zaciągnęła się papierosem i wypuściła dym w stronę Volyovej. — Możemy kontynuować?
— Przepraszam, myślałam… — Volyova przerwała. — Nie używacie do takich prac symulacji?
— Kiedyś to robiliśmy — odparła Wawiłow i ciężko westchnęła. — Ale kłopot z symulacjami polega na tym, że godzą się na zbyt wiele gówna.
Z rdzenia karuzeli Volyova i Hegazi pojechali windą wielkości domu w jednej z czterech szprych koła. Ich ciężar cały czas wzrastał, aż dotarli do obwodu. Tu grawitacja była taka jak na Yellowstone i niewiele się różniła od standardowej ziemskiej stosowanej przez Ultrasów.
Karuzela Nowa Brazylia obiegała Yellowstone w cyklu czterogodzinnym po orbicie meandrującej, by uniknąć Pasa Złomu — pierścienia odpadów, który utworzył się po zarazie. Karuzela miała kształt obręczy — najpowszechniejszej konstrukcji karuzel — o średnicy dziesięciu kilometrów i szerokości tysiąca stu metrów. Cała działalność ludzi rozwijała się w trzydziestokilometrowyrn pasie wokół koła. Miejsca było dosyć do rozmieszczenia miasteczek, przysiółków i bonsaiowych krajobrazów, nawet na parę starannie hodowanych lasów z błękitnymi górami o szczytach pokrytych śniegiem, tak wymodelowanych nad dolinami pasa, by dać złudzenie przestrzeni. Zakrzywiony dach wokół wklęsłej części obręczy był przezroczysty i wznosił się pól kilometra nad pasem. Na jego powierzchni we wszystkich kierunkach biegły metalowe poręcze, z powierzchni zwisały kłębiące się sztuczne chmury skomponowane przez komputer. Miały symulować planetarną pogodę, ale też zasłaniać niepokojące widoki na zakrzywiony świat. Volyova przypuszczała, że obłoki są realistyczne, jednak, jako że nigdy na własne oczy nie widziała rzeczywistych chmur, przynajmniej z dołu, nie miała co do tego całkowitej pewności.
Wynurzyli się z windy na taras ponad głównym osiedlem karuzeli, budynkami piętrzącymi się między schodkowatymi bokami doliny. Nazywało się Obręczewo. Kompozycja architektoniczna przyprawiała o ból zębów, style odzwierciedlały upodobania kolejnych mieszkańców, którzy zasiedlali karuzelę na przestrzeni dziejów. Na poziomie gruntu czekał rząd riksz; kierowca w najbliższej z nich gasił pragnienie sokiem bananowym z puszki osadzonej w trzymaku na drążkach rikszy. Hegazi pokazał kierowcy karteczkę z zaznaczonym celem jazdy. Mężczyzna przytknął ją do czarnych, wąsko osadzonych oczu, po czym chrząknął ze zrozumieniem. Po chwili przepychali się w rikszy w potoku ruchu, pojazdy elektryczne i pedałowe obijały się bezceremonialnie o siebie, piesi dzielnie między nimi nurkowali. Volyova zauważyła, że przynajmniej połowa ludzi to Ultranauci — bladzi, wysocy, smukłej budowy, lubiący demonstrować urządzenia wspomagające ciało, płachty czarnej skóry i akry błyszczącej biżuterii, tatuaże i trofea handlowe. Żaden z Ultrasów nie był jednak ekstremalnym chimerykiem, być może z wyjątkiem Hegaziego, który należał do kilkorga najbardziej zmodyfikowanych ludzi na karuzeli. Przeważnie jednak noszono włosy na tradycyjny ultraski sposób, splecione w grube warkoczyki, wskazujące na liczbę przeżytych rund chłodniczego snu, a rozcięte ubrania eksponowały części protetyczne. Patrząc na tych osobników, Volyova musiała sobie przypominać, że sama należy do tej kultury.