Выбрать главу

Komuso wkroczył w ciemność. To, co przypominało kij:endo, było shakuhachi — tradycyjnym bambusowym instrunentem muzycznym. Z wprawą, zwinnie wsunął instrument lo futerału ukrytego w fałdach peleryny. Potem z królewską)owolnością zdjął wiklinowy kask. Trudno było rozpoznać ysy twarzy Komuso. Włosy, pokryte brylantyną, miał gładco zebrane z tyłu w koński ogon. Oczy skrywały się za gładdmi goglami zabójcy, czułe na podczerwień fasetki matowo)dbijały przyćmione światło z sali.

Muzyka nagle ustała, dziewczyna z teeconaksem zniknęła x sceny jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

— Sądzą, że to nalot policji. — Hegazi westchnął. Gwar na sali ucichł tak, że teraz nie musiał podnosić głosu. — Tutejsi gliniarze posyłają świrów, gdy nie chcą sobie zakrwawić rąk.

Komuso omiótł wzrokiem salę, musze oczy wycelował w stół, przy którym siedzieli Hegazi i Volyova. Jego głowa zdawała się poruszać niezależnie od reszty ciała, jak u niektórych gatunków sów. Ruszył w ich stronę; dzięki zamaszystym ruchom peleryny sprawiał wrażenie, że raczej szybuje, niż porusza się o własnych siłach. Hegazi nonszalancko wysunął kopnięciem puste krzesło spod stołu, równocześnie obojętnie zaciągając się papierosem.

— Miło cię widzieć, Sajaki.

Przybysz zrzucił wiklinowy kask na stół obok ich drinków, równocześnie ściągając gogle z oczu. Siadł na krześle i swobodnie rozejrzał się po barze. Zrobił gest naśladujący picie, zachęcając ludzi, by powrócili do własnych spraw. Stopniowo rozmowy się ożywiły, choć wszyscy jednym okiem zerkali w stronę ich stolika.

— Żałuję, że okoliczności nie zasługują na toast — powiedział Sajaki.

— Nie zasługują? — spytał Hegazi. Zrobił najbardziej przygnębioną minę, na jaką pozwalała mu mocno zmodyfikowana twarz.

— Z pewnością nie. — Sajaki przyjrzał się prawie pustym kieliszkom na stole i podniósł kieliszek Volyovej, wysączając kilka pozostałych w nim kropel. — Trochę sobie poszpiegowałem, jak się zapewne domyślacie na podstawie mojego przebrania. Sylveste’a tu nie ma. Nie ma go już w układzie. Co więcej, nie było go nigdzie w okolicy od pięćdziesięciu lat.

— Pięćdziesięciu lat? — Hegazi gwizdnął.

— A więc ślad ostygł — stwierdziła Volyova. Starała się, by w jej głosie nie było słychać triumfalizmu. Ale przecież zawsze podejrzewała, że istnieje spore ryzyko błędu. Gdy Sajaki kazał skierować światłowca do układu Yellowstone, podjął tę decyzję na podstawie najlepszych informacji dostępnych w tamtym momencie, czyli kilkadziesiąt lat temu, i już wówczas informacja była przestarzała o dziesięciolecia.

— Owszem, ale nie aż tak, jak się mogło wydawać — odparł Sajaki. — Wiem dokładnie, dokąd się udał, i nie ma powodów przypuszczać, że kiedykolwiek tamto miejsce opuścił.

— A gdzie to jest? — spytała Volyova. Coś ją ścisnęło w żoiku.

— Planeta Resurgam. — Sajaki postawił kieliszek Volyovej na stole. — To kawałek drogi stąd, ale obawiam się, drodzy kodzy, że to musi być nasz następny port przeznaczenia.

Znów zapadł w swą przeszłość.

Tym razem głębiej, do okresu, gdy miał dwanaście lat. Miiwki z przeszłości, wstawione przez Pascale, nie były ułożoi po kolei; biografia nie przestrzegała subtelności czasu liiowego. Początkowo był zdezorientowany, choć przecież właśnie on jedyny na świecie nie powinien być zagubiony

‘ swej własnej historii. Powoli jednak zamęt ustępował i Syleste dochodził do wniosku, że Pascale zrobiła słusznie i że należy traktować jego przeszłość jako rozbitą mozaikę wyliennych wydarzeń, jak akrostych z wstawkami jednakowo prawomocnionych interpretacji.

Był rok 2373, zaledwie parę dziesięcioleci temu Bernsdottir odkrył pierwszy Całun. Wiele nowych dziedzin nauki wyosło wokół centralnej zagadki, powstały również liczne rząlowe i prywatne agencje badawcze. Instytut Sylveste’a Badań md Całunnikami był jednym z dziesiątków takich organizacji, ak się jednak złożyło, że popierały go najbogatsze i najbarIziej wpływowe rodziny w całej ludzkiej bańce. Lecz kiedy n końcu nadszedł przełom, nie dokonał się on dzięki drobiazgowo zaplanowanym posunięciom wielkich organizacji. Przełom nastąpił dzięki przypadkowemu i ukierunkowanemu szaleństwu jednego człowieka.

On nazywał się Philip Lascaille.

Pracował jako naukowiec w ISBC w stałej stacji w pobliżu miejsca zwanego teraz Całun Lascaille’a w sektorze Tau Ceti. Lascaille należał również do zespołu, który był stale w pogotowiu na wypadek, gdyby potrzebowano wysłać delegatów do Całunu, choć nikt nie uważał takiej sytuacji za bardzo prawdopodobną. Ale gdyby jednak zaproszenie nadeszło, statek był przygotowany, by przewieźć delegatów pozostałe pięćset milionów kilometrów do granicy.

Lascaille postanowił nie czekać.

Samotny, wsiadł na pokład statku kontaktowego Instytutu i nim zorientowno się w sytuacji, było za późno, by go powstrzymać. Istniały zdalne destruktory, ale ich użycie mogło być poczytane przez Całunników za akt agresji, a nikt nie chciał tego ryzykować. Postanowiono zdać się na los. Nie spodziewano się, że uciekinier powróci żywy. I choć tak się stało, sceptycy w jakimś sensie mieli rację, ponieważ powrócił bez znacznej części swego zdrowia psychicznego.

Lascaille podszedł bardzo blisko do Całunu, nim jakieś moce skierowały go z powrotem. Miało to miejsce kilkadziesiąt tysięcy kilometrów od powierzchni, choć z tej odległości nie można było dokładnie określić, gdzie kończył się kosmos, a zaczyna! Całun. Nikt nie wątpił, że Lascaille podszedł tam najbliżej ze wszystkich ludzi, a nawet ze wszystkich istot żywych.

Zapłacił za to jednak przerażającą cenę.

Nie cała część Philipa Lascaille’a wróciła, nawet nie większa jego część. Ciała innych, którzy wcześniej próbowali dokonać tego samego, zostały zmiażdżone i rozdarte przez nieznane siły w pobliżu granicy. Ciało Lascaille’a wróciło nietknięte, ale coś nieodwracalnego stało się z jego umysłem. Z osobowości nic nie zostało, zaledwie kilka szczątkowych cech, które tylko uwydatniały niemal całkowite zniszczenie wszystkiego innego. Nadal istniały pewne funkcje mózgu, które pozwalały na utrzymanie Lascaille’a przy życiu bez pomocy maszyn, a sterowanie motoryczne wydawało się nienaruszone. Nie pozostała jednak ani odrobina inteligencji: wydawało się, że Lascaille nie odbiera wrażeń z otoczenia, z wyjątkiem tych najprymitywniejszych; nic nie wskazywało na to, że rozumie, co się z nim stało, nie potrafił zapamiętać nowych zdarzeń ani wspomnieć tych, które mu się przytrafiły przed wyprawą do Całunu. Zachował zdolność wydawania dźwięków i choć czasami wyraźnie wymawiał oderwane słowa, a nawet fragmenty zdań, nic z tego nie miało najmniejszego sensu.

Lascaille’a — a raczej to, co z niego zostało — przeniesiono do układu Yellowstone i do habitatu ISBC. Tu eksperci medyczni rozpaczliwie próbowali stworzyć teoretyczny model tego, co mu się przydarzyło. W końcu stwierdzili — a była to raczej desperacka próba niż logiczna diagnoza — że fraktalna, restrukturowana czasoprzestrzeń wokół Całunu nie była w stanie utrzymać gęstości informacji zapisanych w mózgu Lascaille’a. Przechodząc przez nią, jego mózg został zrandomizowany na poziomie kwantowym, choć przy tym cząsteczkowe procesy ciała nie doznały większego uszczerbku. Lascaille był teraz jak niedokładnie przepisany tekst — przy czym większość znaczeń została utracona — a potem ponownie poddany transkrypcji.

Lascaille jednak nie był ostatnią osobą, która podjęła taką samobójczą misję. Wokół niego zaczął się tworzyć kult. Wieść niosła, że choć obecnie Lascaille przejawia zewnętrzne oznaki demencji, to podczas przejścia w pobliżu Całunu doznał czegoś w rodzaju nirwany. Raz lub dwa razy na dziesięciolecie wokół któregoś ze znanych Całunów ktoś próbował pójść w ślady Lascaille’a aż do granicy, a wyniki takich prób okazywały się żałośnie podobne i w niczym nie lepsze od rezultatu osiągniętego przez Latr;aille’a. Najwięksi szczęściarze powrócili z połową umysłu, a pechowcy albo w ogóle nigdy z powrotem nie dotarli na miejsce, albo powrócili w statku tak zmacerowani, że ich ludzkie szczątki przypominały pastę z łososia.