Выбрать главу

Cel wyprawy stanowił Całun Lascaille’a, ale nie był to ich pierwszy odwiedzony port. Sylveste kierował się tym, co powiedział mu Lascaille: Żonglerzy Wzorców byli kluczowi dla powodzenia misji. Najpierw należało odwiedzić ich w ich własnym świecie, dziesiątki lat świetlnych od Całunu. Nawet wtedy Sylveste niezbyt wiedział, czego oczekiwać. Ale ufał tej — skrótowej wprawdzie — radzie Lascaille’a, który nie przerwałby milczenia bez powodu.

Od ponad wieku Żonglerzy stanowili interesującą osobliwość. Istnieli na wielu światach, wszystkie z nich były pokryte wielkim oceanem. Żonglerzy byli biochemiczną świadomością rozmieszczoną w każdym z oceanów, złożoną z trylionów współdziałających mikroorganizmów, zgromadzeni w bryłki wielkości wysp. Wszystkie światy Żonglerów charakteryzowała aktywność tektoniczna i powstały teorie, że Żonglerzy czerpali energię z hydrotermalnych ujść na dnie morza, ciepło zmieniali w energię biochemiczną i przekazywali je na powierzchnię za pomocą macek organicznego nadprzewodnika, ciągnących się w dół przez kilometry czarnego zimna. Cel aktywności Żonglerów — o ile w ogóle mieli jakiś cel — pozostawał zupełnie nieznany. Mieli zdolność kształtowania biosfer planet, na których byli rozsiani, działając jak pojedyncza, inteligentnie współpracująca masa fitoplanktonu, nikt jednak nie wiedział, czy nie jest to funkcja wtórna w stosunku do innej, wyższej funkcji. Wiedziano również — ale tego zbyt dobrze nie rozumiano — że Żonglerzy potrafili przechowywać i pobierać informacje i działali jak pojedyncza, rozciągnięta na całą planetę sieć neuronowa. Informacje gromadzono na wielu poziomach — w wielkich wzorcach połączeniowych unoszących się 118 na powierzchni macek, jak również w swobodnie pływających pasmach RNA. Nie można było określić, gdzie zaczynały się oceany, a kończyli Żonglerzy, tak jak nie dało się stwierdzić, czy każdy ze światów zawierał wielu Żonglerów, czy jedną rozciągniętą jednostkę, gdyż wyspy były połączone mostami organicznymi. Stanowili magazyny informacji wielkie jak świat — olbrzymie informacyjne gąbki. Niemal wszystko, co dostało się do oceanu Żonglerów, było penetrowane mikroskopijnymi mackami, częściowo rozpuszczone, aż zostały wykryte strukturalne i chemiczne własności, po czym informacja ta przechodziła do biochemicznego magazynu samego oceanu. Jak zasugerował Lascaille, Żonglerzy potrafili wmontować te wzory lub je zakodować. Przypuszczalnie zakodowane wzorce mogły zawierać umysłowości innych gatunków, które kiedyś weszły w kontakt z Żonglerami — na przykład wzorce Całunników.

Od wielu dziesiątków lat zespoły ludzi badały Żonglerów Wzorów. Ludzie pływający w morzu Żonglerów byli w stanie nawiązać stosunki z tym organizmem, gdy mikromacki Żonglerów przenikały czasowo do ludzkiej kory nowej, ustanawiając ąuasisynaptyczne połączenia między umysłem pływaka a resztą oceanu. Jak twierdzili, przypominało to obcowanie z rozumnymi glonami. Wyszkoleni pływacy donosili, że czuli się tak, jakby ich świadomość rozszerzała się i wchłaniała cały ocean, a pamięć stawała się obszerna, nieuporządkowana i starożytna. Granice percepcji stawały się płynne, choć nigdy nie mieli wrażenia, że sam ocean jest prawdziwie samoświadomy, raczej był zwierciadłem, odbijającym ludzką świadomość: ostateczną machiną solipsystyczną. Pływacy dokonywali zadziwiających przełomów w matematyce, jakby ocean wzmacniał ich zdolności twórcze. Niektórzy twierdzili, że te wzmocnione zdolności utrzymywały się jakiś czas po tym, jak opuścili matrycę oceanu i wrócili na suchy ląd albo na orbitę. Czy to możliwe, że w ich umysłach zaszła fizyczna zmiana?

Powstała więc koncepcja Żonglerskiej transformaty. Podczas dodatkowych ćwiczeń pływacy nauczyli się, jak wybierać formy transformaty. Neurolodzy, stacjonujący na planecie Żonglerów, usiłowali zmapować zmiany mózgu dokonane przez obcych, ale udało im się to tylko częściowo. Transformacje były nadzwyczaj subtelne, bardziej przypominały strojenie skrzypiec niż rozebranie ich na części i budowanie od początku. Rzadko były stale; po dniach, tygodniach, a niekiedy latach wprowadzone zmiany zanikały.

Taki był stan wiedzy, gdy ekspedycja Sylveste’a dotarła na Rozbryzg — świat Żonglerów. Teraz pamiętał ten świat: oceany, przypływy, łańcuchy wulkanów i stały, wszechogarniający wodorostowy fetor samego organizmu. Zapach odblokował resztę wspomnień. Wszyscy czterej potencjalni wysłannicy do Całunników nauczyli się kredowego diagramu w głębokim poziomie pamięci. Po miesiącach treningu ze specjalistami od pływania czterej weszli do oceanu i napełnili umysły formą, którą dał im Lascaille.

Żongler sięgnął do nich, częściowo rozpuścił ich umysły, a potem przeformował je zgodnie ze swym wbudowanym wzorcem.

Gdy czwórka wynurzyła się, początkowo wszystko wskazywało na to, że Lascaille mimo wszystko był wariatem.

Nie zachowywali się dziwacznie ani też nie uzyskali nagle odpowiedzi na zasadnicze kosmiczne zagadki. Żaden z nich nie mówił, że czuje się osobliwie; nie byli również mądrzejsi jeśli chodzi o naturę Całunników. Ale czułe testy neurologiczne sięgały głębiej niż ludzka intuicja. Umiejętności przestrzenne i poznawcze całej czwórki zmieniły się, choć trudno było zmierzyć skalę tych zmian. Mijały dni i czterej pływacy doświadczali stanów umysłu zarówno znanych sobie, jak i — paradoksalnie — całkowicie obcych. Wyraźnie coś się zmieniło, choć nikt nie miał pewności, że te stany umysłu miały jakiś związek z Całunnikami.

Niemniej jednak musieli szybko ruszać dalej.

Zakończono wstępne testy i czwórka delegatów weszła w stan zimnego snu. W zimnie transformaty Żonglerów nie ulegały zniszczeniu, choć z pewnością po obudzeniu mogłyby się psuć, mimo skomplikowanego reżimu eksperymentalnych 120 środków neurostabilizujących. Pozostawali w uśpieniu przez całą drogę do Całunu Lascaille’a, potem przez kilka tygodni w pobliżu samego obiektu, gdy stacja badawcza manewrowała bliżej, na odległość nominalnych 3 j.a. bezpiecznego dystansu, który utrzymywała aż do tego momentu. Delegatów obudzono dopiero w przeddzień ich wyprawy na powierzchnię.

— Pamiętam… pamiętam Rozbryzg — powiedział Sylveste. Pielęgniarz uderzał pisakiem w wargę, wchłaniając ryzy informacji wylewającej się z systemów analizy medycznej, wreszcie skinął głową i stwierdził, że Sylveste jest zdolny do misji.

— Stare miejsce nieco się zmieniło — rzekł Manoukhian.

Miał rację, pomyślała Khouri. Patrzyła na coś, co ledwo rozpoznawała jako Chasm City. Moskitiera zniknęła. Teraz miasto było znowu otwarte na żywioły, nagie budynki wznosiły się w atmosferę Yellowstone, gdzie kiedyś chowały się pod połączoną draperią kopuł. Czarny zamek Mademoiselle już nie należał do najwyższych budowli. Tarasowate, opływowe monstra wrzynały się w kłębiące się brązowe niebo, jak płetwy rekina lub klingi ostrej trawy; ich powierzchnię pstrzyły niezliczone zastępy maleńkich okienek, układające się w olbrzymie symbole algebry Boole’a — loga Hybrydowców. Z pozostałości Mierzwy wyrastały budynki — żagle na smukłych masztach, wcinające się w wiatr. Ze starej poskręcanej architektury zostały tylko rozproszone okazy i szczątkowe strzępki Baldachimu. Błyszczące podobne do ostrzy wieżowce ścięły do historii stary miejski las.

— Wyhodowali coś w otchłani — poinformował Manoukhian. — Tam, w głębi. Nazywają to Lillia. — W jego głosie było słychać wstręt zabarwiony fascynacją. — Ludzie, którzy to widzieli, mówią, że to jest jak wielkie oddychające trzewia, jak kawał brzucha Boga. Jest przymocowane do stoków otchłani. To, co otchłań wybekuje z głębi, jest trujące, ale gdy przejdzie przez Lillię, niemal nadaje się do oddychania.