Lefevre nie żyła. Sylveste to wiedział. Ale jego transformata nadal nie dopuszczała węży. Sylveste — teraz najbardziej samotny człowiek w historii ludzkości — dzielnie zanurzał się w granicę Całunu.
Po pewnym czasie zbudził się w ciszy swego statku. Zdezorientowany, usiłował skontaktować się ze stacją badawczą, która — jak przypuszczał — powinna czekać na jego powrót. Nie otrzymał jednak odpowiedzi. Stacja badawcza i światłowiec były bez życia, niemal zupełnie zniszczone. Grawitacyjny spazm jego ominął, ale rozdarł stację, wypatroszył tak dokładnie jak statek Lefevre. Załoga i zespół wspierający zostali w jednej chwili zabici, razem z Ultrasami. On jeden przeżył.
Ale po co? Po to, by umrzeć, tylko znacznie wolniej?
Sylveste pokierował moduł do szczątków stacji i światłowca. Przez chwilę w głowie nie miał Całunników, myślał tylko o tym, by przeżyć.
W ciasnej gondoli spędził samotnie kilka tygodni, usiłując uruchomić uszkodzone systemy naprawcze światłowca. Spazmy Całunu spowodowały wyparowanie Jub porwały tysiące ton masy światłowca, ale teraz statek musiał tylko zawieźć do domu jednego człowieka. Gdy proces naprawy się rozkręcił, Sylveste mógł wreszcie zasnąć; nie dowierzał, że mu się udało. We śnie stopniowo stał się świadom ważnej, paraliżującej prawdy: po śmierci Carine Lefevre i przed jego powrotem do świadomości coś się wydarzyło. Coś sięgnęło mu do umysłu i przemówiło do niego. Ale przekaz był tak brutalnie obcy, że Sylveste nie mógł go sformułować w terminach ludzkich.
Przebywał przez pewien czas w Przestrzeni Objawienia.
PIĘĆ
— Jestem przed barem — powiedziała Volyova do bransolety, zatrzymując się przy wejściu do „Żonglera i Calunnika”. Żałowała, że wybrała akurat to miejsce — gardziła tym przybytkiem, tak jak gardziła jego klientelą — ale gdy się umawiała z nowym kandydatem, nie miała innego pomysłu.
— Czy rekrut już tam jest? — usłyszała głos Sajakiego.
— Nie, chyba że pojawiła się przed czasem. Jeśli się nie spóźni, wyjdziemy za godzinę.
— Będę gotów.
Wyprostowała ramiona i weszła. Momentalnie stworzyła w umyśle mapę gości. W powietrzu nadal wisiał ciężki goździkowy zapach. Nawet dziewczyna grająca na teeconaksie wykonywała te same nerwowe ruchy. Z kory mózgowej dziewczyny emanowały niepokojące płynne tony, wzmocnione przez instrument; potem dziewczyna modulowała je naciskiem palców na skomplikowanej, spektralnie barwnej dotykowej klawiaturze. Muzyka pięła się ragami i rozszczepiała na rwące nerwy, atonalne pasaże — rzekłbyś: stado lwów drapie pazurami po zardzewiałej blasze. Volyova słyszała kiedyś, że zrozumieć muzykę teeconaksu potrafi tylko ktoś z wszczepionym specjalizowanym neurosłuchowym implantem.
Znalazła wolny barowy stołek i zamówiła małą wódkę. W kieszeni miała przygotowaną strzykawkę — dzięki zastrzykowi w razie potrzeby mogła natychmiast wytrzeźwieć. Pogodziła się z faktem, że ma przed sobą bardzo długie wieczorne czekanie na rekruta. Zwykle w takich wypadkach niecierpliwiła się — teraz, mimo nieprzyjemnego otoczenia, była odprężona i uprzejma. Może to dzięki powietrzu, przesyconemu psychotropami? Od miesięcy nie czuła się tak dobrze, choć musieli teraz lecieć na Resurgam. Co tam, dobrze znaleźć się znowu wśród ludzi, choćby stałych klientów baru. Przez wiele minut obserwowała ich ożywione twarze, pogodne miny, rozmowy, których nie mogła słyszeć. Wyobrażała sobie, że goście dzielą się opowieściami z podróży. Jakaś dziewczyna paliła fajkę wodną i wypuściła długą smugę dymu, potem zaśmiała się głośno, gdy jej towarzysz opowiedział jakiś dowcip nie z tej ziemi. Jakiś łysol z wytatuowanym na czaszce smokiem przechwalał się, jak to leciał przez atmosferę gazowego giganta z zepsutym autopilotem, a jego umysł skonfigurowany przez Żonglerów rozwiązywał równania przepływu gazów, jakby został do tego stworzony.
Jak też wygląda Khouri?
Volyova wyjęła kartę z kieszeni, dyskretnie przesunęła po niej dłonią i spojrzała na nią po raz ostatni. Widniało tam nazwisko: Ana Khouri, oraz kilka zwięzłych faktów z biografii. W tej kobiecie nie było niczego, co wyróżniałoby ją w zwykłym barze, ale akurat w tym miejscu zwykła przeciętność też wywołałaby taki sam efekt. Sądząc z fotografii, dziewczyna byłaby tu jeszcze mniej na miejscu niż Volyova.
Volyova jednak nie narzekała. Khouri sprawiała wrażenie nadzwyczaj odpowiedniego kandydata na wakujące stanowisko. Volyova włamała się do resztek sieci danych w systemie, tych które nadal działały po zarazie, i wydobyła listę osób mogących się jej przydać. Wśród nich znalazła się Khouri, były żołnierz ze Skraju Nieba. Ale Volyova nie potrafiła wyśledzić miejsca jej pobytu, w końcu się poddała i skoncentrowała na innych kandydatach. Żaden z nich nie odpowiadał dokładnie jej potrzebom, mimo to nadal szukała, coraz bardziej zniechęcona, rozczarowana kolejnymi osobami. Parę razy Sajaki zaproponował, by po prostu kogoś porwać — ostatecznie rekrutacja pod fałszywym pretekstem była nie mniejszym przestępstwem. Porwanie dałoby wynik zbyt losowy, nie gwarantowało, że Volyova pozyska osobę, z którą zechce współpracować.
Niespodziewanie pojawiła się Khouri. Słyszała wcześniej, że Volyova szuka kogoś na statek, i była gotowa opuścić Yellowstone. Nie wspomniała o swej wojskowej przeszłości, ale Volyova i tak o tym wiedziała; bez Khouri była po prostu 128 ostrożna. Dziwne, że Khouri nawiązała z nimi kontakt dopiero wtedy, gdy Sajaki — zgodnie ze standardowymi protokolarni handlu — ogłosił zmianę celu podróży.
— Kapitan Volyova? To ty, tak?
Khouri — mała, chuda, surowo ubrana — nie należała do żadnego znanego odłamu Ultrasów. Czarne włosy miała zaledwie dwa centymetry dłuższe od włosów Volyovej. Tak krótkie włosy pozwalały stwierdzić, że czaszki dziewczyny nie przekłuwały żadne prymitywne gniazdka ani interfejsy połączeń nerwowych. Nawet gdyby jej głowa była nadziana brzęczącymi maszynkami, z pewnością Khouri się z tym nie obnosiła. Jej twarz była neutralną mieszanką typów genetycznych dominu — jących w jej rodzinnym świecie, Skraju Nieba — harmonijna, ale nie zachwycająca. Usta małe, proste, bez wyrazu, co z nawiązką równoważyły oczy dziewczyny — ciemne, niemal bez koloru, błyszczały rozbrajającą wewnętrzną intuicją. Przez ułamek sekundy Volyova miała wrażenie, że Khouri przejrzała jej tandetne kłamstwa.
— Tak — odparła. — Ty jesteś z pewnością Ana Khouri. — Mówiła cicho. Skoro już rozmawiała z Khouri, nie chciała, by podsłuchał je jakiś inny kandydat, który akurat znajdował się w pobliżu, w nadziei że się zaciągnie. — Jak przypuszczam, skontaktowałaś się z naszą osobowością handlową i informowałaś się o możliwościach zaciągu na nasz statek.
— Właśnie przyleciałam na karuzelę. Postanowiłam się skomunikować najpierw z tobą, a dopiero potem spróbować u innych, którzy teraz prowadzą nabór.
Volyova powąchała swoją wódkę.
— Wybacz, że tak mówię, ale to dziwna strategia.
— Dlaczego? Inne załogi mają tylu chętnych, że rozmowy wstępne prowadzą tylko przez symulacje. — Khouri obojętnie upiła trochę wody. — Wolę mieć do czynienia z ludźmi. To kwestia przeglądania różnych wakatów, różnych załóg.
— Och, wierz mi, nasza bardzo się różni od innych — oznajmiła Volyova.
— Ale przecież jesteście handlowcami?
Volyova energicznie skinęła głową.