— Już prawie skończyliśmy interesy w pobliżu Yellowstone. Przyznam, że niezbyt produktywne. W gospodarce panuje zastój. Prawdopodobnie wpadniemy tu za jakieś sto, dwieście lat, ale osobiście bym nie żałowała, gdybym tego miejsca nigdy już więcej nie zobaczyła.
— Jeśli więc chciałabym zaciągnąć się na wasz statek, muszę dość szybko podjąć decyzję?
— Oczywiście to my najpierw musimy podjąć decyzję co do ciebie.
Khouri spojrzała na nią uważniej.
— Są inni kandydaci?
— Nie wolno mi omawiać tej sprawy.
— Przypuszczam, że są. Właśnie, Skraj Nieba… musi być mnóstwo ludzi, którzy chcą się tam podwieźć, nawet jeśli mieliby za to płacić pracą na pokładzie.
Skraj Nieba? Volyova usiłowała zachować kamienną twarz. Ale mam szczęście, pomyślała. Khouri zgłosiła się tylko dlatego, że nadal myślała, że statek leci na Skraj. Nie dotarła do niej informacja Sajakiego o zmianie kursu na Resurgam.
— Można sobie wyobrazić gorsze miejsca — stwierdziła Volyova.
— Cóż, bardzo bym chciała skoczyć na przód kolejki. — Perspeksowa chmura wpłynęła między obie kobiety, dyndając na prowadnicach na suficie ze swym ładunkiem drinków i narkotyków. — A dokładnie, na jakie stanowisko rekrutujecie?
— Znacznie łatwiej będzie to wyjaśnić na pokładzie statku. Masz ze sobą najpotrzebniejsze rzeczy?
— Oczywiście. Zależy mi na tej pracy.
— Cieszę się — odparła Volyova z uśmiechem.
SZEŚĆ
Calvin Sylveste objawiał się w swym przepysznym królewskim fotelu pod ścianą pokoju więziennego.
— Muszę ci powiedzieć coś ciekawego — rzekł, gładząc brodę. — Choć przypuszczam, że ci się to nie spodoba. 130
— Tylko szybko. Za chwilę będzie tu Pascale.
Calvin cały czas miał pogodny wyraz twarzy, ale teraz zrobił jeszcze badziej rozbawioną minę.
— Właśnie chciałem porozmawiać o Pascale. Dość ją lubisz, prawda?
— To nie twoja sprawa. — Sylveste westchnął. Spodziewał się trudności.
Biografia była niemal skończona i zapoznano go z tym dziełem. Mimo dopracowania szczegółów, mimo niezliczonych możliwości wejścia do niej, oglądania i uczestniczenia, pozostawała narzędziem Girardieau: sprytnie zmajstrowaną bronią precyzyjnej propagandy. Przez subtelny filtr tej opowieści wszelkie aspekty działalności Sylveste’a widziało się w niekorzystnym świetle. Jawił się jako egotyk, ograniczony tyran, intelektualnie sprawny, ale w najwyższyn stopniu bezlitosny w wykorzystywaniu otaczających go ludzi. Niewątpliwie Pascale zrobiła to bardzo zręcznie. Ktoś, kto nie znał faktów, bezkrytycznie mógł przyjąć subiektywizm biografii. Nosiła piętno prawdy.
Sylveste z trudem to akceptował, ale bardziej bolesne było to, że znaczną część tego nieprzyjaznego portretu oparto na świadectwie ludzi, którzy go znali. A głównie — co było najbardziej bolesne — na opinii Calvina. Sylveste z oporami pozwolił Pascale na dostęp do symulacji poziomu beta. Zrobił to pod naciskiem, ale w tamtym czasie obiecano mu to wynagrodzić.
— Chcę, żeby obelisk ponownie odnaleziono i wykopano — powiedział Sylveste. — Girardieau obiecał mi dostęp do danych z badań archeologicznych, jeśli wezmę udział w niszczeniu własnego wizerunku. Uczciwie dotrzymałem swojej części umowy. A co ze strony rządu?
— To nie będzie łatwe… — zaczęła Pascale.
— Nie, ale przecież nie uszczupli to specjalnie zasobów Potopowców.
— Porozmawiam z nim — powiedziała bez specjalnego przekonania. — Pod warunkiem, że pozwolisz mi porozmawiać z CaWinem, kiedy tylko zechcę.
Straszny układ, Sylveste to wtedy zrozumiał. Ale było warto, jeśli miał zobaczyć cały obelisk, a nie tylko małą jego cześć, odkrytą przed zamachem.
Znamienne, że Nils Girardieau dotrzymał słowa. Trwało to cztery miesiące, ale zespół znalazł porzucony teren wykopalisk i wydobył obelisk. Nie przeprowadzono tego ze zbyt wielką pieczołowitością, Sylveste jednak niczego więcej nie oczekiwał. Wystarczyło, że obelisk wydobyto w jednym kawałku. Teraz, w swym więziennym pokoju, mógł wywołać hologram obelisku, kiedy tylko chciał, dowolną jego cześć powiększyć do studiowania. Napis był mamiący, trudny do analizy, a skomplikowana mapa układu słonecznego nadal wydawała mu się niepokojąco dokładna. Poniżej — przedtem ta część była zakopana — znajdowała się ta sama mapa w znacznie większej skali. Zawierała cały układ włącznie z pasem kometarnym. Delta była szerokim układem podwójnym — dwie gwiazdy w odległości dziesięciu godzin świetlnych. Amarantinowie chyba to wiedzieli, gdyż wyraźnie zaznaczyli orbitę drugiej gwiazdy. Przez chwilę Sylveste zastanawiał się, dlaczego nigdy nie widział tamtej gwiazdy w nocy; byłaby nikła, ale przecież jaśniejsza od innych gwiazd na niebie. Przypomniał sobie jednak, że ta druga gwiazda już nie świeciła. Była gwiazdą neutronową, wypalonym ciałem obiektu niegdyś gorącego i świecącego niebiesko. Teraz była tak ciemna, że odkryto ją dopiero po wysłaniu pierwszych próbników. Orbicie gwiazdy neutronowej towarzyszyło skupisko nieznanych symboli graficznych.
Sylveste nie miał pojęcia, co to takiego.
Co więcej, podobne mapy znajdowały się niżej na obelisku, odpowiadające, przynajmniej zgrubnie, innym układom słonecznym, choć nie mógł tego ściśle udowodnić. Jak Amarantinowie uzyskali dane na temat innych planet, gwiazdy neutronowej, innych układów, jeśli nie dysponowali techniką lotów międzygwiezdnych równie zaawanasowanych co technika ludzka?
Zasadniczym problemem był wiek obelisku. Warstwa kontekstowa sugerowała, że ma on dziewięćset dziewięćdziesiąt tysięcy lat. Według tego datowania zagrzebano go mniej więcej 132 w czasie Wydarzenia, plus minus pięćset lat, ale do uzasadnienia swej teorii Sylveste potrzebował znacznie bardziej precyzyjnego oszacowania. Podczas ostatniej wizyty poprosił Pascale, by zapuściła pomiary SE obelisku. Miała dziś przyjść i przekazać wyniki.
— Okazała się dla mnie użyteczna — powiedział CaMnowi. Ten zareagował drwiącym spojrzeniem. — Nie oczekuję, że to zrozumiesz.
— Może nie zrozumie. Mimo to powiem ci, czego się dowiedziałem.
Nie było sensu tego przedłużać.
— No? — spytał Sylveste.
— Jej nazwisko nie brzmi Dubois… — Calvin uśmiechnął się, zwlekał — …tylko Girardieau. Jest jego córką. A ciebie, chłopcze, wyprowadzono w pole.
Zostawili „Żonglera i Całunnika” i wyszli w wizerunek spoconej planetarnej nocy. Z drzew wokół mallu kapucynki-banitki schodziły na doliniarską rundę. Bębny Burundi dudniły gdzieś zza krzywizny karuzeli. Neony o wężowych kształtach pulsowały w nadętych chmurach zwisających z krokwi. Khouri słyszała, że czasami tu pada, ale dotychczas oszczędzono jej tego upozorowanego meteorologicznego zjawiska.
— Zacumowaliśmy prom przy hubie — poinformowała Volyova. — Musimy tylko pojechać windą w szprysze oraz przejść kontrolę celną dla opuszczających planetę.
Zimny wagonik windy grzechotał i pachniał moczem. Wewnątrz na ławeczce siedział tylko jakiś Komuso w hełmie, między nogami trzymał shakuhachi. Khouri sądziła, że to z jego powodu ludzie postanowili poczekać na następny wagonik w paternostrze, krążącym między hubem a brzegiem.
Mademoiselle stanęła obok Komuso, gestem matrony złożyła dłonie na karku. Miała na sobie długą do samej podłogi jaskrawobłękitną suknię, czarne włosy ściągnęła w surowy kok.
— Jesteś zbyt spięta — powiedziała. — Volyova będzie podejrzewać, że coś ukrywasz.