Выбрать главу

Zacisnął usta, skinął głową.

— Współpracując z CaWinem, zawsze ryzykujesz — powiedział. — On jest bardzo przebiegły.

— Na pewno w jakiś sposób pobierał dane z mojego kompnotesu. Dostał się do zasobów prywatnych. Drań.

— Rozumiesz, jak się teraz czuję. Dlaczego to zrobiłaś?

— Początkowo… ponieważ nie miałam wyboru. Chciałam przeprowadzić studia na twój temat i tylko pod zmienionym nazwiskiem mogłam zdobyć twoje zaufanie. Mogło się udać. Zaledwie kilka osób w ogóle wiedziało o moim istnieniu. — Zamikła na chwilę. — I udało się, zaufałeś mi. A ja niczego nie zrobiłam, żeby to zaufanie zawieść.

— Naprawdę? Nigdy nie powiedziałaś Nilsowi niczego, co mogłoby mu pomóc?

Spojrzała na niego z żalem.

— Pamiętasz? Zostałeś uprzedzony o zamachu. Jeśli ktokolwiek powinien się czuć zdradzony, to mój ojciec.

Szukał dowodów na podważenie tego, co mówiła, choć nie był pewien, czy chce je znaleźć. Może mówiła prawdę?

— A biografia?

— To pomysł ojca.

— Narzędzie, by mnie zdyskredytować?

— W biografii nie ma żadnego kłamstwa, chyba że wiesz o czymś takim. Jest już prawie gotowa. W zasadzie Calvin bardzo pomógł. Zdajesz sobie sprawę, że to pierwsze większe dzieło miejscowej sztuki stworzone na Resurgamie. Oczywiście od czasów Amarantinów.

— Zgoda, to dzieło sztuki. Zamierzasz je opublikować pod swoim prawdziwym nazwiskiem?

— Od początku tak planowałam. Miałam nadzieję, że do czasu publikacji się o nim nie dowiesz.

— Och, tym się nie przejmuj. Wierz mi, to nie wpłynie na naszą współpracę. Zawsze zdawałem sobie sprawę z tego, że Nils jest prawdziwym autorem.

— Będzie ci łatwiej, jeśli pomniejszysz moje znaczenie, prawda?

— Masz te dane spułapkowanych elektronów, które mi obiecałaś?

— Tak. — Podała mu kartę. Dotrzymuję obietnic, doktorze. Obawiam się jednak, że moja resztka szacunku do ciebie jest poważnie zagrożona.

Sylveste patrzył na analizę wyników metody spułapkowanych elektronów. Przesuwały się po karcie, którą zginał między kciukiem i palcem wskazującym. Rozmawiał z Pascale, ale nie potrafił oderwać części swego umysłu od tego, co przedstawiały te liczby.

— Gdy twój ojciec wspomniał mi o biografii, powiedział, że kobieta, która będzie ją tworzyła, to ktoś, kto za chwilę straci resztki iluzji co do mojej osoby.

Wstała.

— Powinniśmy to odłożyć na inną okazję.

— Nie, zaczekaj. — Sylveste chwycił ją za rękę. — Przepraszam, ale muszę o tym z tobą porozmawiać.

Wzdrygnęła się pod jego dotykiem, potem się powoli odprężyła.

— O czym? — Patrzyła czujnie.

— O tym. — Postukał kciukiem w zestaw danych SE. — To bardzo ciekawe.

Prom Volyovej zbliżał się do stoczni. W pobliżu punktu Lagrange’a między Yellowstone a jego księżycem, Okiem Marca. W stoczni cumowało kilkanaście światłowców. Tylu statków Khouri jeszcze nigdy nie widziała. W rdzeniu stoczni znajdowała się większa karuzela i mniejsze wewnątrzsystemowe statki były przyczepione do brzegu koła jak ssące prosiaki do maciory. Kilka światłowców tkwiło w szkieletowych podporach — remontowano ich wielkie lodowe tarcze lub napędy Hybrydowców (statki Hybrydowców też tu były, smukłe i czarne, jakby wykute z samej przestrzeni). Pozostałe obiekty w zasadzie dryfowały na powolnych, leniwych orbitach wokół środków ciężkości punktu Lagrange’a. Khouri przypuszczała, że sposobem parkowania statków rządzi skomplikowany protokół — kto komu musi ustąpić drogi, by uniknąć kolizji, którą komputer mógł przewidywać kilka dni naprzód. Ewentualny wydatek paliwa, związany z wytrąceniem statku z kursu kolizyjnego, był niewielki w porównaniu z zyskami przeciętnej handlowej wizyty w porcie, ale utratę twarzy znacznie trudniej zrekompensować. Przy Skraju Nieba Khouri nigdy nie widziała tak wielu statków, ale nawet tam słyszała o potyczkach między załogami, związanych z priorytetem parkowania i prawami handlowymi. Ziemianie na ogół błędnie sądzili, że Ultrasi — w przeciwieństwie do ludzkości — tworzą jednolitą nację. W istocie byli szczepem bardzo podzielonym, a poszczególne jego grupy z paranoidalną nieufnością traktowały inne odłamy.

Teraz zbliżali się do statku Vblyovej.

Jak wszystkie inne światłowce miał nieprawdopodobnie opływowe kształty. Przestrzeń tylko przy małych szybkościach w przybliżeniu była próżnią. Przy szybkościach bliskich świetlnej — a te statki z taką się przeważnie poruszały — lot odbywał się jakby w wyjącym wichrze atmosferycznym. Dlatego statki przypominały sztylety: każdy miał stożkowaty kadłub zwężający się w ostry jak igła dziób, by przebijać międzygwiazdowe środowisko, a dwa silniki Hybrydowców przymocowane z tyłu na dźwigarach wyglądały jak ozdobna rękojeść. Statek był powleczony lodem, czystym i połyskującym jak diament. Prom zanurkował nisko nad statkiem Volyovej i przez chwilę Khouri mogła się przekonać, jak wielki jest statek. Miała wrażenie, że leci nad miastem. W kadłubie otworzyły się drzwi przesłonowe i ukazał się jaśniejący przedział dokowy. Volyova prowadziła prom na miejsce, wprawnie przerzucając kontrolki silnika rakietowgo, zaczepiając o kołyskę cumowniczą. Khouri usłyszała łupnięcia, gdy pępowiny i połączenia dokujące zaskoczyły na miejsca.

Volyova pierwsza wyswobodziła się z pasów fotela.

— Wchodźmy na pokład — powiedziała. Khouri oczekiwała w tym zaproszeniu nieco więcej uprzejmości.

Wyprysnęły z promu do przestronnego otoczenia statku. Nadal nie było ciążenia, ale przy końcu korytarza, który Khouri miała przed sobą, znajdowało się skomplikowane urządzenie, łączące sekcje stacjonarne i rotacyjne.

Khouri zaczynała odczuwać mdłości. Po moim trupie dam to po sobie poznać, pomyślała.

— Nim pójdziemy dalej, muszę ci kogoś przedstawić — rzekła Volyova.

Spojrzała ponad ramieniem Khouri w korytarz prowadzący do promu. Khouri usłyszała szuranie, jakby ktoś ręka za ręką 140 wspinał się po drabinie w korytarzu. Ale mogło to tylko znaczyć, że na pokładzie promu znajduje się jeszcze jedna osoba.

Coś tu się nie zgadzało.

Volyova nie zachowywała się jak ktoś, kto usiłuje wywrzeć na rekrucie wrażenie. Nie dbała o lo, co Khouri sobie myśli, jakby to nie miało żadnego znaczenia. Khouri obejrzała się — zobaczyła Komuso, który jechał z nimi wagonikiem windy. Twarz miał zakrytą wiklinowym hełmem, jaki nosili wszyscy z nich. W zagiętym ramieniu trzymał shakuhachi.

Khouri chciała coś powiedzieć, ale Volyova nie dała jej dojść do słowa.

— Ano Khouri, witaj na pokładzie „Nostalgii za Nieskończonością”. Właśnie zostałaś naszym zbrojmistrzem. — Skinęła w stronę Komuso. — Wyrządź mi przysługę, Triumwirze.

— A mianowicie?

— Ogłusz ją, nim spróbuje zabić któregoś z nas.

Ostatnią rzeczą, jaką widziała Khouri, była złotawa, rozmyta plama bambusa.

Sylveste’owi zdawało się, że czuje zapach perfum Pascale. Potem jego wzrok wyłuskał z tłumu przed więziennym budynkiem jej sylwetkę. Odruchowo ruszył ku niej, ale natychmiast został powstrzymany przez dwóch krzepkich, eskortujących go milicjantów. Z odgrodzonego tłumu posypały się nieprzyjazne okrzyki i zniewagi, ale Sylveste prawie nie zwracał na nie uwagi.

Pascale pocałowała go dyskretnie, zakrywając ich złączone usta ręką w koronkowej rękawiczce.

— Nim zapytasz… — powiedziała głosem ledwo słyszalnym ponad hałasem tłumu — …o co w tym wszystkim chodzi, nie wiem, tak samo jak ty.

— To sprawka Nilsa?

— A kogóż by innego? Tylko on ma takie wpływy, by wydostać cię z więzienia na dłużej niż jeden dzień.