— Dlaczego mi nie powiedziałeś, że odkryłeś to miejsce? — spytał Sylveste. — Jesteście tutaj przynajmniej od paru miesięcy.
— Powiedzmy sobie, że twój wkład pracy nie był tu niezbędny — odparł Girardieau i dodał: — To znaczy… do tej chwili.
Na dnie szybu weszli w inny korytarz wyłożony srebrem, czystszy i chłodniejszy od tego, którym szli na powierzchni. Przez rozmieszczone wzdłuż korytarza okna było widać olbrzymią jaskinię wypełnioną geodetycznymi rusztowaniami i budowlami przemysłowymi. Swymi oczami Sylveste mógł wykonać „stop-klatkę”, przeprowadził obróbkę obrazu, a gdy przeszedł dziesięć kroków korytarzem, powiększył widok. Za taką możliwość — zrzędząc — podziękował w duchu Calvinowi.
To, co zobaczył, przyśpieszyło bicie jego serca.
Teraz przechodzili przez pancerne drzwi pilnowane przez entoptyczne duchy — skręcające się węże, które sprawiały wrażenie, że syczą i plują na ludzi. Przeszli do przedpokoju, w którego drugim końcu, przy drzwiach, stalą milicja. Girardieau skinął dłonią, by się rozstąpili. Zwrócił się do Sylveste’a. Oczy miał okrągłe, a rysy pekińczyka sprawiały, że przypominał diabła z japońskiej grafiki, który za chwilę czknie ogniem.
— Tutaj albo milczysz z nabożną czcią, albo prosisz o zwrot pieniędzy — powiedział Girardieau.
— Zrób na mnie wrażenie — odparł Sylveste z kpiącą nonszalancją, choć puls mu galopował i zżerało go gorączkowe podniecenie.
Girardieau otworzył drzwi w końcu korytarza. Weszli do pokoiku dwa razy mniejszego od kabiny windy towarowej, pustego, jeśli nie liczyć rzędu prostych blatów wbudowanych w ścianę. Na jednym z nich leżał hełmofon i zawijany mikrofon obok kompnotesu, pokazującego szkicowe wykresy inżynierskie. Ściany były odchylone do tyłu, tak że sufit miał większą powierzchnię niż podłoga. W trzech ścianach wbudowano olbrzymie szklane okna i Sylveste miał wrażenie, że znajduje się w gondoli sterowca lecącego pod bezgwiezdnym nocnym niebem nad bezkresnym oceanem.
Girardieau zgasił lampy, by mogli zobaczyć widok za oknami.
Światła reflektorów umieszczonych na suficie komory na zewnątrz spływały na amarantiński obiekt. Wyłaniał się z prawie gładkiej ściany jaskini i był półkulą czystej czerni w otoczce suwnic i geodetycznych rusztowań. Do powierzchni kuli były przylepione gdzieniegdzie chropowate grudy stwardniałej magmy, ale tam, gdzie magmę odskrobano, powierzchnia była gładka i czarna jak obsydian. Kulista bryła miała przynajmniej czterysta metrów średnicy, ale w połowie była jeszcze zakopana.
— Wiesz, kto tę rzecz zrobił? — spytał Girardieau szeptem. Nie czekał na odpowiedź. — Jest starsza niż mowa ludzka, ale na mojej cholernej obrączce ślubnej jest więcej rys.
Girardieau poprowadził ich z powrotem do windy. Zjechali na poziom operacyjny wydrążonej komnaty. Droga w dół trwała najwyżej trzydzieści sekund, ale dla Sylveste’a była nieznośnie powolną wyprawą. Traktował ten obiekt jak swoją osobistą nagrodę, zdobytą z trudem, jakby sam to odkopał krwawiącymi dłońmi. Teraz obiekt górował nad nimi, jego zakrzywiona, osadzona w skale część wystawała w górze bez podpory. Wokół kuli biegł skośnie płytki rowek. Z punktu obserwacyjnego Sylveste’a wyglądał jak niezbyt głębokie pęknięcie grubości włosa, ale musiał mieć co najmniej metr szerokości i tyleż głębokości.
Girardieau zaprowadził ich do pobliskiego klina — betonowej konstrukcji z pokojami i przybudówkami użytkowymi. Wewnątrz wsiedli do windy, którą wjechali w mgiełkę wystających z budynku rusztowań. Sylvestem miotały sprzeczne lęki: klaustro — i agorafobia. Czuł się przytłoczony megatonami skały, sięgającej ponad nim setki metrów, a równocześnie miał zawroty głowy, gdy wjeżdżali po rusztowaniach.
Małe kabiny i budki ze sprzętem unosiły się w geodetycznym szkielecie. Wysiedli z windy w kompleks pomieszczeń, gdzie nadal rozlegały się odgłosy przerwanych przed chwilą prac. Znaki ostrzegawcze i napisy nalepiono lub namalowano, gdyż wszelkie konstrukcje sklecono tu zbyt pośpiesznie, by zastosować generatory entoptyków.
Przeszli po drżącym moście belkowym, który prowadził przez spiętrzone rusztowania do czarnego obiektu. Znajdowali się w połowie jego wysokości, na poziomie rowka. Z tej odległości obiekt nie wydawał się kulą, ale czarną ścianą zagradzającą im drogę, wielką, o niepojętej głębokości; przypominała Sylveste’owi widok Całunu Lascaille’a, jaki zapamiętał ze swej podróży na Rozbryzg. Szli coraz dalej, aż dotarli pomostem do rowka.
Droga skręciła teraz w prawo. Z trzech stron — z lewej, z góry i z dołu — byli ograniczeni dziwaczną, nieokreśloną czarną materią artefaktu. Szli po kratownicy przytwierdzonej przyssawkami, gdyż obcy materiał prawie nie powodował tarcia. Po prawej stronie biegła zabezpieczająca barierka, za którą opadała parusetmetrowa przepaść. Co pięć, sześć metrów na wewnętrznej ścianie wisiały lampy na epoksydowych podkładkach, a co dwadzieścia widniał panel z tajemniczymi znakami.
Przez jakieś cztery minuty szli pod górę, wreszcie przybyli do miejsca, gdzie zobaczyli splot linii zasilających, dużo lamp i konsoli komunikacyjnych. Tu Girardieau kazał im się zatrzymać. Ściana rowu po lewej stronie zakrzywiała się do wewnątrz.
— Całe tygodnie minęły, nim znaleźliśmy drogę do środka — powiedział Girardieau. — Z początku ten rów był zatkany bazaltem. Dopiero, gdy się go wydłubało, znaleźliśmy to miejsce, gdzie bazalt, wchodząc do środka, zatykał tunel biegnący po promieniu kuli i wynurzający się w rowie.
— Pracowaliście jak kreciki.
— Wykopanie tego wszystkiego to była ciężka robota. W porównaniu z tym odsłonięcie rowu jest łatwizną, ale tu musieliśmy wiercić i usuwać materiał przez ten sam mały otwór. Niektórzy chcieli użyć palników boserowych, by dla ułatwienia pracy wyciąć kilka pomocniczych tuneli, ale nigdy do tego nie doszliśmy. A nasze wiertła o końcówkach mineralnych nie potrafiły nadgryźć tego materiału.
Sylveste miał ochotę okazać, że opowieść Girardieau nie robi na nim aż takiego wrażenia, ale górę wzięła naukowa ciekawość.
— Wiecie, co to za materiał?
— W zasadzie węgiel, z domieszką żelaza i niobu oraz kilkoma metalami śladowymi. Nie znamy jednak struktury. Nie jest to po prostu jakaś alotropowa postać diamentu, której jeszcze nie znamy, ani nawet hiperdiament. Górna warstwa, dziesiętne części milimetra, jest zbliżona do diamentu, ale głębiej tworzywo przeszło jakąś skomplikowaną transformację sieci krystalicznej. Ostateczna forma, znajdująca się znacznie głębiej, skąd jeszcze nie pobraliśmy próbek, może w ogóle nie jest prawdziwym kryształem. Możliwe, że sieć krystaliczna rozpada się na tryliony ciężkowęglowych makromolekuł, złączonych w jednolicie zachowującą się masę. Czasami te molekuły wychodzą na powierzchnię przez nieregularności w sieci i tylko wtedy możemy je zobaczyć.
— Mówisz tak, jakby to było celowe działanie.
— Może jest. Może te molekuły są jak małe enzymy, zainstalowane, by naprawiać uszkodzenia w diamentowej skorupie. — Wzruszy! ramionami. — Nigdy jednak nie udało nam się wyizolować makrocząsteczki w postaci stabilnej. Wydaje się, że tracą spójność, gdy tylko się je usunie z sieci krystalicznej. Rozpadają się, nim zdążymy zajrzeć do ich wnętrza.
— Zgodnie z twoim opisem wygląda mi to na technologię molekularną — stwierdził Sylveste.
Girardieau uśmiechnął się do niego, jakby przyjmował do wiadomości ich prywatną grę, w którą się uwikłali.
— Ale wiemy, że Amarantinowie byli zbyt prymitywni, by posiadać taką technikę.