Выбрать главу

— Jestem tu — powiedziała Pascale, teraz głośniej, choć była równie bezcielesna jak Sylveste. — Czy mamy ten sam punkt widzenia?

— Co dostrzegasz?

— Iglicę. Świątynię… nie wiem, jak to nazwać.

— Tak jest.

Świątynia znajdowała się w środku geometrycznym miasta w skali jeden do czterech, mającego kształt górnej jednej trzeciej jajka. Najwyżej położona część przybierała kształt iglicy, która sięgała i zwężała się ku dachowi komory zawierającej miasto. Budynki wokół świątyni przypominały gniazda ptaków tkaczy — może stanowiły przejaw jakiegoś ukrytego imperatywu ewolucji? — stłoczone jak grupa zdeformowanych pątników przed wielką centralną iglicą, która skrętami wyrastała ze świątyni.

— Coś cię w tym niepokoi?

Zazdrościł jej. Pascale kilkanaście razy odwiedziła rzeczywiste miasto. Osobiście wspięła się nawet na iglicę wąskim, spiralnym korytarzem wijącym się na sam szczyt.

— Postać na iglicy? Nie pasuje.

W porównaniu z resztą miasta wyglądała jak mała, delikatnie rzeźbiona figurka, ale miała kilkanaście metrów wysokości i dorównywała egipskim rzeźbom ze Świątyni Królów. Pogrzebane miasto zbudowano mniej więcej w skali jeden do czterech — tak można by oszacować, porównując z innymi wykopaliskami. Pełnych rozmiarów rzeźba z iglicy miałaby przynajmniej czterdzieści metrów wysokości. Ale gdyby miasto kiedykolwiek istniało na powierzchni, miałoby wiele szczęścia, jeżeli by przetrwało burze ogniowe Wydarzenia, nie mówiąc o dziewięciuset dziewięćdziesięciu tysiącach lat działań atmosferycznych, zlodowaceń, uderzeń meteorytów i ruchów tektonicznych, które potem nastąpiły.

— Nie pasuje?

— Nie jest amarantińska… przynajmniej żadnego obiektu tego typu nie widziałem.

— A więc to jakieś bóstwo?

— Może. Ale nie rozumiem, dlaczego przydano mu skrzydła.

— I to rodzi wątpliwości?

— Spójrz na mury miejskie, jeśli mi nie wierzysz.

Lepiej mnie tam zaprowadź.

Bliźniacze punkty widzenia odleciały po krzywej od iglicy i szaleńczo opadły w dół.

Volyova obserwowała, jakie wrażenie wywarły głosy na Khouri, pewna, że na jej pancerzu tupetu pojawi się rysa zwątpienia, podejrzenie, że może to są rzeczywiście duchy i że Volyova znalazła sposób na dostrojenie się do ich fantomowych emanacji.

Duchy zawodziły, przeciągle i nisko, wydawały tak głębokie odgłosy, że raczej się je czuło niż słyszało. Rzekłbyś: powiał najdzikszy nocny zimowy wiatr albo odgłos wiatru przeleciał przez dwa tysiące kilometrów pieczary. Ale oczywiście było to nienaturalne zjawisko: to nie był zamieniony w dźwięk wiatr cząsteczek opływających statek, to nie fluktuacje delikatnie zrównoważonych reakcji w silnikach. W tych upiornych wyciach były dusze, głosy wołające przez noc. Nie dało się z nich wyłuskać żadnego słowa, ale jęki te posiadały rozpoznawalną strukturę ludzkiego języka.

— Co o tym myślisz? — spytała Volyova.

— To głosy, prawda? Ludzkie głosy. Ale wydają się tak… zmęczone, smutne. — Khouri przysłuchiwała się uważnie. — Mam wrażenie, że czasami rozpoznaję pojedyncze słowa.

— Oczywiście wiesz, co to jest. — Volyova zmniejszyła głośność, aż jęki duchów stały się stłumionym boleściwym chórem. — To załogi statków. Jak ty czy ja. Rozmawiają ze sobą przez próżnię.

— W takim razie dlaczego… — Khouri zawahała się. — Aaa, teraz rozumiem. Poruszają się szybciej od nas, prawda? Znacznie szybciej. Głosy brzmią jak w zwolnionym tempie, bo takie są, dosłownie. Zegary idą wolniej na statkach lecących z prędkością bliską prędkości światła.

Volyova skinęła głową, nieco smutna, że Khouri tak szybko wszystko pojęła.

— Wydłużenie czasu. Oczywiście niektóre z tych statków lecą w naszą stronę, więc dopplerowskie przesunięcie ku niebieskiemu zmniejsza efekt, ale wydłużenie zwykle ma przewagę. — Wzruszyła ramionami, widząc, że Khouri nie jest jeszcze gotowa na traktat o subtelnościach relatywistycznej łączności. — Normalnie „Nieskończoność” to wszystko oczywiście koryguje, usuwa zakłócenia dopplerowskie i wydłużeniowe i wynik tłumaczy na coś zrozumiałego.

— Zademonstruj mi.

— Nie warto — odparła Volyova. — Wynik jest zawsze taki sam: banały, rozmowy na tematy techniczne, stare przechwałki handlarzy To po ciekawej stronie spektrum. A po nudnej słyszysz idiotyczne plotki albo miazmaty uszkodzonych mózgów zepchniętych w mrok; przeważnie jednak powitania dwóch statków mijających się w mroku — wymieniają uprzejmości. Nie ma prawie żadnej interakcji, bo odległość między statkami rzadko wynosi mniej niż parę miesięcy świetlnych. A i tak głosy te to w połowie przypadków wcześniej nagrane wiadomości, bo załogi są w chłodniowym śnie.

— Innymi słowy ludzkie gadanie o niczym.

— Tak. Zabieramy je ze sobą wszędzie, gdzie się udajemy.

Volyova wygodniej oparła się w fotelu. Poleciła systemowi dźwiękowemu, by głośniej pompował te smętne, rozciągnięte w czasie dźwięki. Dzięki temu sygnałowi ludzkiej obecności gwiazdy miały się wydawać mniej oddalone i zimne, ale efekt był akurat odwrotny — tak jak opowieści o duchach przy ognisku powodują, że poza zasięgiem płomieni ciemność się pogłębia. Przez chwilę — którą się rozkoszowała i nieważne, co z tego zrozumiała Khouri — można było uwierzyć, że przestrzeń międzygwiezdną, oddzieloną od nich szkłem, nawiedzają duchy.

— Coś zauważyłaś? — spytał Sylveste.

Mur składał się z granitowych bloków w kształcie szewronów, przerwanych w pięciu miejscach bramami, zwieńczonymi rzeźbami amarantińskich głów w nie całkiem realistycznym stylu, przywołującym wspomnienie sztuki Jukatanu. Wokół zewnętrznej ściany biegł ornament z płytek ceramicznych, ukazujący amarantińskich oficjeli w czasie skomplikowanych czynności społecznych.

Pascale, nim odpowiedziała, przebiegła wzrokiem po postaciach na ornamencie.

Ukazano je z narzędziami rolniczymi, bardzo podobnymi do tych, jakich używali ludzie na przestrzeni dziejów, lub z bronią — dzidami, lukami i muszkietami — choć postacie nie przyjmowały pozy bitewnej, a raczej sformalizowaną i sztywną, jak na egipskich rzeźbach. Byli tam też amarantińscy lekarze i kamieniarze oraz astronomowie — jak potwierdziły ostatnie wykopaliska, wynaleźli teleskopy zwierciadlane i refraktory — kartografowie, producenci wyrobów szklanych, latawców oraz artyści, a nad każdą z tych symbolicznych postaci widniał dwumodalny łańcuch znaków ze złota i kobaltowego błękitu, określający stada wykonujące prace, którymi zajmowali się reprezentanci przedstawionych zawodów.

— Żadne z nich nie ma skrzydeł — stwierdziła Pascale.

— Właśnie. Skrzydła przekształciły się w ramiona — powiedział Sylveste.

— Dlaczego mamy nie akceptować boga ze skrzydłami? Ludzie nigdy nie mieli skrzydeł, a jednak wyposażyliśmy w nie anioły. Istoty, kiedyś rzeczywiście obdarzone skrzydłami, miałyby jeszcze mniej oporów.

— Tak, ale zapominasz o micie stworzenia.

Dopiero w ostatnim roku archeolodzy zrozumieli podstawowy mit, wyłuskany z kilkunastu późniejszych, zawiłych wersji. Głosił, że Amarantini dzielili niebo z innymi ptakokształtnymi istotami, które ciągle żyły na Resurgamie podczas ich panowania. Ale stada z tamtego okresu były ostatnimi obdarzonymi wolnością latania. Z bogiem zwanym Stwórcą Ptaków zawarły umowę, zamieniając sztukę latania na dar rozumu. Tego dnia wzniosły skrzydła ku niebu i patrzyły, jak ogień zmienia je w popiół, na zawsze wykluczając ich z przestworzy. Żeby pamiętali o umowie, Stwórca Ptaków dał im bezużyteczne, zakończone pazurami kikuty — przypominały o utraconych skrzydłach oraz mogły służyć do spisania dziejów. Ogień zapłonął również w ich umysłach, ale był to nie dający się ugasić ogień istnienia. Miał się zawsze palić — jak powiedział im Stwórca Ptaków — o ile nie spróbują sprzeciwić się woli Stwórcy, wracając znów w przestworza, bo gdyby to zrobili, Stwórca miał im odebrać dusze podarowane w Dniu Płonących Skrzydeł.