— Po czym?
— Po waszej wizycie u Żonglerów. Yuuji, co tam się stało? Co tamci obcy zrobili z twoją głową?
Spojrzał na nią dziwnie, jakby pytanie było niezwykle ważkie, ale on nigdy go sobie nie zadał. Niechybnie to był z jego strony podstęp. Sajaki szybko machnął shakahachi. Volyova zobaczyła tylko w powietrzu plamę tekowej barwy. Z boku dosięgło ją uderzenie niezbyt mocne, gdyż Sajaki najprawdopodobniej wyhamował w ostatnim momencie, wystarczyło jednak, by posłać Volyovą na trawę. W pierwszej chwili nie odczuła bólu ani szoku po ataku Sajakiego, tylko szczypiący chłód wilgotnej trawy, ocierającej się o jej nos.
Swobodnie obszedł pień.
— Zawsze zadajesz za dużo pytań — powiedział, po czym wyciągnął coś z kimona. Najprawdopodobniej strzykawkę. Przesmyk Nekhebet, Resurgam, 2566
Sylveste sięgnął z obawą do kieszeni; szukał fiolki, spodziewając się, że jej tam nie będzie.
Wyczuł ją dotykiem. Mały cud.
Nisko w dole dygnitarze szli do miasta Amarantinów, powoli sunęli w stronę świątyni w sercu miasta. Do Sylveste’a docierały urywki rozmów, bardzo wyraźne, choć zbyt krótkie, by mógł rozpoznać słowa. On sam stał setki metrów wyżej, na zamontowanym przez ludzi pomoście, przymocowanym do czarnej ściany miejskiej kopuły w kształcie jaja.
To był dzień jego ślubu.
Wiele razy widział świątynię w symulacjach, ale tak dawno temu odwiedził realną budowlę, że zapomniał, jak jest ogromna i przytłaczająca. Symulacje zawsze miały pewną niedoskonałość: nawet w tych bardzo dokładnych uczestnik stale był świadom, że nie przebywa w rzeczywistym świecie. Sylveste stał pod dachem iglicy i spoglądał w górę, gdzie setki metrów nad jego głową krzyżowały się zakrzywione kamienne łuki. Nie czuł ani zawrotów głowy, ani strachu, że wiekowa konstrukcja zawali się na niego właśnie w tym momencie. Teraz jednak, gdy po raz drugi osobiście gościł w zakopanym mieście, miał przykre wrażenie, że jest mały. Otaczająca go kula, nieprzyjemnie wielka, stanowiła przynajmnej wytwór uznanej dojrzałej techniki — nawet jeśli Potopowcy odnosili się do tej kultury z lekceważeniem. Miasto znajdujące się wewnątrz wyglądało natomiast jak wytwór rozpalonej głowy jakiegoś piętnastowiecznego malarza-fantasty, w znacznej mierze z powodu bajecznej skrzydlatej postaci ustawionej na szczycie świątynnej iglicy. I gdy się temu coraz uważniej przyglądał, dochodził do wniosku, że ta rzeźba powstała dla uczczenia powrotu Wygnańców.
Dzięki takim luźnym myślom nie zaprzątał sobie głowy zbliżającą się ceremonią.
Nabierał pewności — wbrew początkowemu wrażeniu — że skrzydlata postać to istotnie Amarantin, a dokładniej hybryda Amarantin-Anioł, stworzona przez artystę o głębokiej naukowej wiedzy na temat tego, co oznacza posiadanie skrzydeł. Gdy Sylveste patrzył na nią z wyłączonym zoomem, statua — co szokujące — miała formę krzyża. Powiększona, okazywała się sylwetką Amarantina ze wspaniale rozpostartymi skrzydłami. Skrzydła pokryto metalami o różnych barwach, a każde piórko iskrzyło się nieco odmiennym odcieniem. Podobnie jak w wizerunkach aniołów, tworzonych przez ludzi, skrzydła nie zastępowały ramion, lecz stanowiły trzecią samodzielną parę kończyn.
W sztuce ludzkości Sylveste nigdy nie widział tak realistycznego przedstawienia anioła. To absurd, lecz rzeźba wydawała się anatomicznie poprawna. Artysta nie tylko wmontował skrzydła w podstawową sylwetkę Amarantina, ale również subtelnie przebudował jego cechy fizyczne. Przednie, służące do manipulacji, odnóża zostały nieco przesunięte w dół i dla kompensacji przedłużone. Klatka piersiowa była znacznie rozszerzona, zdominowana na karku przez barki, przypominające szkieletowo-mięśniowe chomąto. Z nich wyrastało trójkątne skrzydło wyglądające jak latawiec. Szyja anioła była dłuższa niż normalnie, a głowa bardziej opływowa i w zarysie ptasia. Istota — jak u wszystkich Amarantinów nie posiadająca widzenia dwuocznego — oczy, skierowane do przodu, miała osadzone w głębokich wyżłobionych w czaszce kanałach. Górna część nozdrzy była rozszerzona, z kanalikami, by powietrze skuteczniej zaopatrywało płuca, czego wymagała praca skrzydłami. A jednak nie wszystko wyrzeźbiono prawidłowo. Zakładając, że ciało anioła w przybliżeniu miało taką samą masę co ciało normalnego Amarantina, skrzydła słabo nadawałyby się do latania. Czym więc były? Przerośniętą ozdobą? Czy Wygnańcy zaprzątaliby sobie głowę radykalną zmianą za pomocą bioinżynierii tylko po to, by się wyposażyć w śmieszne i niepraktyczne skrzydła?
A może mieli jakiś inny cel?
— Rozmyśliłeś się?
Sylveste został wyrwany z zadumy.
— Nadal uważasz, że to niezbyt dobry pomysł?
Stanął tyłem do balustrady, zabezpieczającej pomost od strony urwiska.
— Sądzę, że trochę za późno na formułowanie zastrzeżeń.
— W dniu ślubu? — Girardieau uśmiechnął się. — No, Dan, nie dotarłeś jeszcze do celu. Zawsze możesz się wycofać.
— A jak byś to przyjął?
— Prawdopodobnie bardzo źle.
Girardieau był ubrany w nakrochmalony strój wizytowy; policzki pokrył nieco różem — na użytek towarzyszącego roju dryfujących kamer. Ujął Sylveste’a za ramię i odprowadził od skraju urwiska.
— Dan, jak długo już się przyjaźnimy?
— Nie nazwałbym tego przyjaźnią, raczej wzajemnym pasożytnictwem.
— Daj spokój. — Girardieau miał wyraźnie rozczarowaną minę. — Czy przez te dwadzieścia lat ponad miarę uprzykrzałem ci życie? Sądzisz, że czerpałem przyjemność z tego, że cię zamknąłem?
— Powiedzmy, że traktowałeś to zadanie ze sporym entuzjazmem.
— Miałem na uwadze twój najlepszy interes. — Zeszli z balkonu w jeden z niskich tuneli, prowadzących w czarną skorupę otaczającą miasto. Ich kroki tłumiła wykładzina na dnie tunelu. — Ponadto panowała wówczas ogólna gorączka, to chyba oczywiste. Gdybym ja cię nie uwięził, tłum wyładowałby na tobie swój gniew.
Sylveste milczał. Teoretycznie wiele z tego, o czym mówił Girardieau, było prawdą, ale nie miał gwarancji, że w tamtym czasie jego przeciwnik kierował się takimi motywami.
— Polityczna sytuacja była wtedy znacznie prostsza. Nie mieliśmy kłopotów ze Słuszną Drogą. — Dotarli do szybu windy i weszli do wagonika o nowym, antyseptycznie czystym wnętrzu. Na ścianach wisiały grafiki z widokami Resurgamu przed i po transformacjach Potopowców. Jeden obrazek przedstawiał nawet Mantell. Płaskowyż, na którym znajdowała się placówka, tonął w zieleni, ze szczytu spływał wodospad, za nim błękitniało niebo z pasmami chmur. Na Cuvier kwitła wytwórczość obrazów i symulacji przedstawiających przyszły Resurgam, od akwareli po profesjonalne sensoria.
— A z drugiej strony — mówił Girardieau — z ukrycia wyłaniają się radykalni uczeni. Nie dalej jak w ubiegłym tygodniu zastrzelono przedstawiciela Słusznej Drogi i wierz mi, nie zrobił tego żaden z naszych agentów.
Sylveste wyczuł, że wagonik zjeżdża w dół, na poziom miasta.
— Co mówiesz?
— Mówię, że fanatycy są po obu stronach i w porównaniu z nimi wyglądamy umiarkowanie. Przygnębiające, co?
— Prześcignięci w radykalizmie na obu frontach.
— Właśnie.
Wyłonili się przez czarne ryte ściany miejskiej skorupy, wśród tłumku ludzi z mediów, czyniących ostatnie przygotowania do transmisji. Reporterzy mieli na oczach brązowe okulary do pływających kamer, ustawiali kamery, które unosiły się w powietrzu jak balony na nudnym przyjęciu. Obok nich dziobał ziemię jeden ze zmienionych genetycznie pawi z syczącym ogonem. Naprzód wystąpili dwaj oficerowie z bezpieki, ubrani na czarno, ze złotymi odznakami na ramionach, otoczeni stadkiem umiarkowanie wojowniczych entoptyków. Z tyłu tłoczyły się serwitory. Dokonały pełnospektralnego skanowania Sylveste’a i Girardieau dla potwierdzenia ich tożsamości, po czym skierowały ich do małej tymczasowej przybudówki obok przypominających gniazda siedzib Amarantinów.