Выбрать главу

— To przykrywka. Musimy przyznać, że niezbyt przekonująca. Resurgam nie ma rozwiniętej gospodarki. To kolonia istniejąca po to, by prowadzić badania naukowe. Nie ma tam również surowców, którymi mogliby nam płacić. Oczywiście, z natury rzeczy mamy na jej temat przestarzałe dane, a gdy tam dotrzemy, zahandlujemy, czym się da, to jednak nie jest zasadniczy powód wyprawy.

— A więc jaki jest powód?

Winda zwalniała.

— Czy nazwisko Sylveste coś ci mówi? — spytał Sajaki.

Khouri usilnie starała się zareagować normalnie, jakby pytanie traktowała zupełnie zwyczajnie, jakby nie wybuchło pod jej czaszką płomieniem magnezji.

— Oczywiście. Każdy na Yellowstone zna Sylveste’a. Facet był dla nich jak bóg. A może diabeł. — Miała nadzieję, że jej odpowiedź zabrzmiała neutralnie. — Zaraz, zaraz, którego Sylveste’a masz na myśli? Starszego, który spartolił ten eksperyment z nieśmiertelnością, czy jego syna?

— Technicznie rzecz biorąc, obu — odparł Sajaki.

Winda zadudniła i stanęła. Gdy drzwi się otworzyły, Khouri miała wrażenie, że zimna ścierka uderzyła ją po twarzy. Teraz była wdzięczna za radę, by się ubrać ciepło, ale mimo to było jej śmiertelnie zimno.

— W zasadzie nie wszyscy z nich byli draniami — stwierdziła. — Loreana, ojca staruszka, traktowano jak bohatera ludowego, nawet po śmierci, a ten staruszek… jak on miał na imię?

— Calvin.

— Właśnie. Nawet gdy Calvin zabił tych wszystkich ludzi. Wtedy syn Calvina — na imię miał Dan — próbował zmodyfikować po swojemu te rzeczy Całunu. — Khouri wzruszyła ramionami. — Nie było mnie tam oczywiście, wiem tylko, co mi ludzie powiedzieli.

Sajaki poprowadził ich ponurym szarozielonym korytarzem. Olbrzymie, najprawdopodobniej zmutowane szczury-woźni uciekały przed nimi z chrobotem. Miejsce przypominało tchawicę człowieka chorego na cholerę: korytarze pokrywała gruba lepka warstwa brudnej lodowej skorupy, z zagrzebanymi mackowatymi żyłami przewodów i kabli zasilających, oślizła od jakiejś substancji przypominającej ludzką flegmę.

— Statkowy śluz — wyjaśniła Volyova — organiczna wydzielina spowodowana złym działaniem systemu recyklingu na sąsiednim poziomie.

Dla Khouri najgorsze jednak było zimno.

— Udział Sylveste’a w całej sprawie jest dość złożony — rzekł Sajaki. — Wyjaśnienia zajmą trochę czasu. Najpierw jednak chcę, byś poznała kapitana.

Sylveste obszedł się naokoło, sprawdzając, czy wszystko jest w porządku. Zadowolony, zgasił obraz i wrócił do Girardieau w dobudowanym pokoju. Muzyka grała crescendo, potem przeszła w gulgoczący refren. Oświetlenie się zmieniło, głosy opadły do szeptu.

Obaj wkroczyli w oślepiającą jasność, w basowe pole dźwiękowe grających organów. Kręta ścieżka, na tę okazję wyłożona dywanem, prowadziła do centralnej świątyni. Drzewa dzwoneczników rosły na poboczu, zakutane w ochronne kopuły czystego plastiku. Dzwonecznikowce były pająkowatymi, wieloczłonowymi rzeźbami, na końcach licznych ramion wisiały zakrzywione barwne zwierciadła. W przypadkowych chwilach drzewa klikały i rekonfigurowały się, napędzane przez mechanizm miiionletni ukryty w podstawie. Powszechnie sądzono, że drzewa są elementem układu semaforów, obejmującym całe miasto.

Weszli do świątyni. Dźwięk organów narastał. Kopuła w kształcie jaja zawierała wielkie witraże jak płatki kwiatów, cudownym sposobem nietknięte, mimo powolnego niszczycielskiego działania czasu i grawitacji. Przefiltrowane przez górne lampy powietrze w świątyni było przesycone kojącym różowym promieniowaniem. Centralną część olbrzymiego pomieszczenia zajmowały szerokie, rozprzestrzenione jak pień sekwoi fundamenty iglicy, która wyrastała ponad świątynię. Tymczasowe audytorium dla setki najwyższych dygnitarzy z Cuvier wychodziło wachlarzem od jednej strony kolumny i z łatwością mieściło się we wnętrzu, mimo jego skali jeden do czterech. Sylveste zeskanował widownię — rozpoznał około jednej trzeciej gości. Może jedna dziesiąta należała do jego sprzymierzeńców przed zamachem. Większość nosiła ciężkie stroje z przewagą futra. Wśród tych osób Sylveste dostrzegł Janeąuina o wyglądzie mędrca, z białą bródką i długimi siwymi włosami opadającymi z łysej czaszki, przez co rzeczywiście przypominał małpę. W sali latały jego ptaki, wypuszczone z kilkunastu bambusowych klatek. Sylveste musiał przyznać, że kopie były teraz bardzo dokładne, miały nawet krótkie grzebienie, a turkusowe upierzenie połyskiwało plamiście. Ptaki stworzono z kurcząt manipulacjami genów homeotycznych. Wiele osób na widowni widziało te cuda po raz pierwszy i powitało je oklaskami. Twarz Janeąuina przybrała barwę krwawego śniegu. Sprawiał wrażenie, że boi się zapaść w brokatowy płaszcz.

Girardieau i Sylveste dotarli do solidnego stołu w ognisku widowni. Na tym starożytnym meblu z rzeźbionym orłem widniały łacińskie napisy, pochodzące z okresu kolonizacji Yellowstone przez osadników z Amerikano. Rogi stołu były odłupane. Na blacie ustawiono lakierowane pudełko z mahoniu, zamknięte delikatnymi złotymi klamerkami.

Za stołem stała kobieta o poważnym wyglądzie, ubrana w olśniewająco białą togę, zapiętą skomplikowaną podwójną broszą, łączącą rządową pieczęć Resurgam City — Potopowców z gmerkiem Mixmasterów; obiema dłońmi trzymała kocią kołyskę DNA. Sylveste wiedział, że nie jest prawdziwą Mixmasterką. Mixmasterzy należeli do ekskluzywnej stonerskiej gildii bioinżynierów i genetyków i żadna z ich świętości nie podróżowała na Resurgam. Natomiast ich symbol — który podróż odbył — zaświadczał o ogólnej fachowości danej osoby w biologii, technikach genetycznych, chirurgii i medycynie.

W bezbarwnym świetle poważna twarz kobiety wyglądała żółtawo. Zebrane w kok włosy były spięte dwiema strzykawkami.

Muzyka ucichła.

— Jestem ordynator Massinger. — Jej głos zadźwięczał w sali. — Mam upoważnienie rady ekspedycji Resurgamu, by łączyć małżeństwem tutejszych osadników, o ile nie występuje konflikt z zasadą genetycznego interesu kolonii.

Ordynator otworzyła mahoniowe pudełko. Tuż pod wieczkiem leżał oprawny w skórę obiekt wielkości biblii. Kobieta wyjęła go, umieściła na stole, rozwinęła — rozległo się skrzypienie skóry. Odsłonięta matowoszara powierzchnia, jak wilgotny łupek, połyskiwała mikroskopijną maszynerią.

— Panowie, niech każdy z was położy dłoń na najbliższej wam karcie.

Przyłożyli dłonie do powierzchni. Nastąpił fluoresencyjny błysk, gdy księga przyjmowała odciski dłoni, potem krótkie mrowienie, gdy wykonywała biopsję. Po zakończeniu procedur Massinger wzięła księgę i przyłożyła do niej własną dłoń.

Potem poprosiła Nilsa Girardieau, by przedstawił zebranym swą tożsamość. Sylveste zauważył uśmieszki wśród widzów. Girardieau nie okazał po sobie, że sytuację uważa za absurdalną.

Potem kobieta o to samo poprosiła Sylveste’a.

— Jestem Daniel Calvin Lorean Soutaine-Sylveste. — Pełnego nazwiska tak rzadko używał, że musiał wysilić pamięć, by je sobie w całości przypomnieć. — Jedyny biologiczny syn Rosalyn Soutaine i Calvina Sylveste’a, oboje z Chasm City na Yellowstone. Urodziłem się siedemnastego stycznia w sto dwudziestym pierwszym roku standardowym po ponownym zasiedleniu Yellowstone. Mój wiek kalendarzowy wynosi dwieście piętnaście lat. Dzięki programom medmaszyny mój wiek psychiczny wynosi sześćdziesiąt lat według skali Sharvi.

— Jak się świadomie przejawiasz?

— Świadomie przejawiam się tylko w jednym wcieleniu, którego postać biologiczna teraz do was mówi.

— Potwierdzasz, że świadomie nie przejawiasz się jako symulacja poziomu alfa ani turingowskie simulacrum w tym ani w innym układzie słonecznym?