— Nic mi nie wiadomo o żadnym takim fakcie.
Massinger zrobiła pisakiem krótką notkę w księdze. Zadała Girardieau dokładnie takie same pytania — standardowy element ceremonii Stonerów. Od czasu Osiemdziesięciu Stonerzy byli bardzo podejrzliwi w stosunku do symulacji, zwłaszcza tych, które rzekomo zawierały istotę czy duszę jednostki. Nie odpowiadało im głównie to, że jeden z przejawów jedno — stki — biologiczny czy inny — mógłby zawrzeć umowy — chociażby małżeństwo — do których pozostałe przejawy nie byłyby zobowiązane.
— Dane są w porządku — oznajmiła Massinger. — Niech wystąpi panna młoda.
W różowe światło wkroczyła Pascale w towarzystwie dwóch kobiet w popielatych barbetach, ekipy dryfujących kamer i os ochrony osobistej i półprzeźroczystych entoptyków: nimf, serafinów, latających ryb i kolibrów, iskrzących się kropel rosy i motyli opadających kaskadą wokół jej sukni ślubnej. Stworzyli to najwykwintniejsi na Resurgamie kreatorzy entoptyków.
Girardieau wzniósł grube żylaste ręce i powiódł córkę naprzód.
— Wyglądasz pięknie — szepnął.
Sylveste zobaczył piękno w formie cyfrowej doskonałości. Wiedział, że Girardieau dostrzegał coś znacznie delikatniejszego, bardziej ludzkiego — to była różnica między szklaną rzeźbą łabędzia a samym łabędziem.
— Połóż dłoń na księdze — powiedziała ordynator.
Wilgotny ślad ręki Sylveste’a, nadal tam widoczny, okalał ciemnym konturem wyspę bladej dłoni Pascale. Ordynator poprosiła ją o zweryfikowanie własnej tożsamości. Zadanie Pascale było dość proste, ponieważ nie dość, że urodziła się na Resurgamie, to jeszcze nigdy tej planety nie opuszczała. Ordynator kopała głębiej w mahoniowym pudełku. Tymczasem Sylveste skierował wzrok na widownię. Dostrzegł, że Janeąuin jest bledszy niż zwykle, podenerwowany. Głęboko w pudełku, wypolerowne do antyseptycznej niebieskości, leżało urządzenie, z wyglądu skrzyżowanie muszkietu i strzykawki weterynaryjnej.
— Oto pistolet ślubny — oznajmiła ordynator, unosząc pudełko.
Mimo przeszywającego zimna Khouri wkrótce przestała zwracać na niego uwagę. Temperatura powietrza stała się dla niej abstrakcyjnym parametrem. Opowieść dwojga załogantów brzmiała dla niej bardzo dziwnie.
Stali w pobliżu kapitana. Wiedziała już, że nazywa się on John Armstrong Brannigan. Był stary, niewyobrażalnie stary. Zależnie od przyjętego systemu mierzenia wieku miał od dwustu do pięciuset lat. Niejasne były szczegóły jego narodzin, zagubione beznadziejnie w półprawdach historii politycznej. Niektórzy twierdzili, że urodził się na Marsie, ale równie prawdopodobne były Ziemia, księżyc Ziemi ze stłoczonymi miastami czy któryś z kilkuset habitatów krążących w tamtych czasach w przestrzeni transksiężycowej.
— Miał już ponad sto lat, gdy opuścił układ słoneczny — powiedział Sajaki. — Odczekał, aż stanie się to możliwe, i znalazł się wśród pierwszego tysiąca podróżnych, gdy Hybrydowcy wystrzelili pierwszy statek z Fobosa.
— Wiemy przynajmnej, że na statku była osoba o nazwisku John Brannigan — wtrąciła Volyova.
— Nie, co do tego nie ma wątpliwości — stwierdził Sajaki. — Wiem, że to on. Potem… coraz trudniej było go namierzyć. Mógł rozmyślnie zamazywać swą przeszłość, by umknąć wytropienia ze strony wrogów, których z pewnością miał w tamtych czasach. Jest wiele świadectw, w różnych układach planetarnych, które dzieli odległość dziesiątków lat, jednak nic konkretnego.
— W jaki sposób stał się waszym kapitanem?
— Wieki później, po kilku lądowaniach w innych rejonach kosmosu i kilkunastu niepotwierdzonych pojawach, wyłonił się na skraju układu, w którym znajduje się Yellowstone. Starzał się powoli, dzięki efektowi relatywistycznemu podróży międzygwiezdnych, ale jednak się starzał, a techniki długowieczności nie były w tamtych czasach tak rozwinięte jak obecnie. — Sajaki zamilkł na chwilę. — Teraz znaczna część jego ciała to protezy. Mówiło się, że John Brannigan nie potrzebował skafandra przy wyjściu w kosmos, że oddychał próżnią, przebywał w nieznośnym żarze i zatykającym zimnie, że jego zmysły potrafią działać w dowolnym zakresie. Niewiele pozostało z pierwotnego mózgu Brannigana, a jego głowa to tylko gęsty splot układów cybernetycznych, gulasz maleńkich myślących maszyn i nieco cennej organicznej tkanki.
— I co z tego jest prawdą?
— Prawdopodobnie więcej, niż ludzie są gotowi przyjąć. Sporo jest też kłamstw, na przykład to, że odwiedził Żonglerów na Rozbryzgu wiele lat przedtem, nim zostali oni odkryci. Że obcy dokonali cudownych transformat tego, co pozostało z jego umysłu, albo że spotkał i komunikował się z przynajmniej dwoma gatunkami dotychczas nieznanymi reszcie ludzkości.
— W końcu spotkał Żonglerów. — Volyova zwróciła się do Khouri. — Był z nim wtedy Triumwir Sajaki.
— To było znacznie później — przerwał jej Sajaki. — Dla nas najważniejsze są teraz jego związki z Calvinem.
— Jak się ze sobą zetknęli?
— W zasadzie nikt tego nie wie — odparła Volyova. — Jedno jest pewne, że został ranny albo w wypadku, albo podczas jakiejś nieudanej operacji militarnej. Jego życie nie było zagrożone, ale potrzebował natychmiastowej pomocy, a nie mógł się zwrócić do żadnej z oficjalnych grup w układzie Yellowstone. To byłoby samobójstwo. Przysporzył sobie zbyt wielu wrogów, by powierzać swe życie jakiejkolwiek organizacji. Potrzebował wolnych strzelców, którym mógłby osobiście ufać. Najwidoczniej Calvin do takich należał.
— Calvin nawiązał kontakt z Ultrasami?
— Tak, choć nigdy się do tego publicznie nie przyznał. — Volyova uśmiechnęła się i pod kryzą kaptura ukazał się zębiasty półksiężyc. — Wówczas Calvin byi młodym idealistą. Gdy dostarczono mu rannego, potraktował to jako dar niebios. Do tamtego czasu nie miał sposobów na zbadanie swych dziwacznych pomysłów — nagle dostał doskonały obiekt i jedynym warunkiem było utrzymanie wszystkiego w tajemnicy. Obaj przy tym zyskiwali: Calvin mógł wypróbować swe radykalne teorie na Branniganie, ten zaś został wyleczony i stawał się czymś więcej, niż był przed pracą Calvina. Można to nazwać symbiozą doskonałą.
— Zatem kapitan stał się świnką doświadczalną dla tego drania?
Sajaki wzruszył ramionami — przypominało to drgnienie kukiełki w pieluszkach.
— Brannigan traktował to inaczej. Z punktu widzenie ludzi już i tak przed wypadkiem był monstrum. A Calvin po prostu poszedł dalej w tym kierunku. Doprowadził rzecz do doskonałości, że tak powiem.
Volyova skinęła głową, choć — sądząc z wyrazu twarzy — nie czuła się swobodnie w obecności kolegi.
— W każdym razie działo się to przed Osiemdziesiątką. Imię Calvina nie było splamione. A wśród bardziej otwartych ekstremalnych grup świata Ultrasów transformacja Brannigana stanowiła tylko lekkie przekroczenie normy. — Volyova powiedziała to cierpko i z niesmakiem.
— 1 co dalej?
— Minął prawie wiek do następnego spotkania z klanem Sylveste’a — rzekł Sajaki. — Wtedy kapitan dowodził już tym statkiem.
— Co się wydarzyło?
— Znów został ranny. Tym razem poważnie. — Ostrożnie, jak ktoś próbujący sprawdzić temperaturę płomienia świecy, przesunął palcami po zewnętrznej wypustce narośli kapitana, która przypominała pianę, jaką morska fala zostawia na skale w cofającym się przypływie. Sajaki delikatnie wytarł palce w kurtkę, ale Khouri była pewna, że nie są czyste, że swędzą i pod skórą pełznie coś zjadliwego.
— Niestety, Calvin umarł — powiedziała Volyova.