— Dan musiał coś podejrzewać, gdy wszystko tak łatwo poszło.
— Nie było łatwo — zaprzeczył Sajaki. — Zupełnie nie. Okresy, kiedy ciało przejmował Cal, przypominały raczej gwałtowne opętanie. Problemem była motoryka. Żeby stłamsić osobowość Dana, musieliśmy mu podać zestaw neuroinhibitorów. Kiedy Cal wreszcie się zainstalował, stwierdził, że znalazł się w ciele na wpół sparaliżowanym przez nasze leki. Czuł się jak znakomity chirurg podczas operacji, wydający polecenia pijanemu. A wedle wszelkich oznak również dla Dana nie było to przyjemne. Raczej bolesne.
— Ale działało.
— Właśnie. Miało to miejsce sto lat temu. Teraz czas na kolejną wizytę u doktora.
— Twoje fiolki — powiedziała ordynator.
Asystentka Pascale podeszła do stołu, podając fiolkę podobną do tej, którą wcześniej przekazał Sylveste. Różniły się tylko kolorem: fiolka Pascale była czerwona, a fiolka Sylveste’a zabarwiona na żółto. Wewnątrz unosiły się podobne ciemnawe strzępki materii. Ordynator uniosła obie fiolki na kilka chwil, po czym umieściła obok siebie na blacie, tak by wszyscy zebrani mogli je widzieć.
— Jesteśmy gotowi do zawarcia aktu małżeństwa — oznajmiła. Potem wygłosiła zwyczajową formułkę, pytając, czy ktoś z obecnych zna jakieś przyczyny bioetyczne, przemawiające przeciw temu małżeństwu.
Oczywiście nie było żadnego sprzeciwu.
Jednak w tym momencie, gdy wszystko mogło się zdarzyć, Sylveste zauważył na widowni zawoalowaną kobietę, która, sięgnąwszy do torebki, otworzyła wykwintną, ozdobioną klejnotem, bursztynową buteleczkę perfum.
— Danielu Sylveste — rzekła ordynator. — Czy zgadzasz się wziąć tę kobietę za żonę zgodnie z prawem Resurgamu, aż do czasu, gdy to małżeństwo zostanie anulowane zgodnie z tym lub innym obowiązującym systemem prawnym?
— Zgadzam się.
To samo pytanie zadała Pascale.
— Zgadzam się — odparła Pascale.
— Niech więc związek zostanie zawarty.
Ordynator Massinger wyjęła z mahoniowego pudełka ślubny pistolet i otworzyła go. Włożyła do zamka czerwoną fiolkę, dostarczoną przez Pascale, po czym zamknęła instrument. Przez chwilę otaczały go entoptyki statusu. Girardieau położył rękę na ramieniu Sylveste’a, podpierając go, gdy ordynator przycisnęła mu zwężony koniec instrumentu do skroni, nieco powyżej poziomu oka. Sylveste powiedział przedtem Girardieau, że ceremonia nie jest bolesna, ale też niespecjalnie przyjemna. Czuło się tylko chwilowy przypływ zimna, jakby do kory mózgowej wstrzelono ciekły hel. Nieprzyjemne uczucie szybko ustępowało, a powierzchowny siniak wielkości kciuka znikał po paru dniach. System immunologiczny mózgu był słabszy niż reszty ciała i komórki Pascale, unoszące się w mieszance wspomagających medmaszyn, wkrótce miały się złączyć z komórkami Sylveste’a. Objętość dawki była mała, stanowiła najwyżej jedną dziesiątą procenta masy mózgu, ale transplantowane komórki niosły nieścieralne piętno swego ostatniego gospodarza — śladowe wątki holograficznie rozdzielanej pamięci i osobowości.
Ordynator usunęła z pistoletu opróżnioną fiolkę i w jej miejsce włożyła żółtą. Pascale, dla której był to pierwszy ślub według obrządku Stonerów, nie potrafiła ukryć drżenia. Girardieau trzymał ją za rękę i gdy ordynator wstrzykiwała w jej głowę materiał neuronowy, Pascale wyraźnie się skuliła.
Sylveste przekonywał Girardieau, że implant jest trwały, ale nigdy tak nie było. Do tkanki nerwowej dodawano nieco nie — szkodliwych radioizotopowych elementów śladowych, co — w razie konieczności — wirusom rozwodu umożliwiało wytropienie ich i zniszczenie. Sylveste nigdy dotychczas nie skorzystał z takiej opcji i sądził, że nigdy w przyszłości z niej nie skorzysta, bez względu na to, ile jeszcze małżeństw zawrze. Nosił w sobie rozwodnione esencje wszystkich swoich żon — a one nadal nosiły jego esencje — tak jak będzie nosił esencje Pascale. W istocie ona też w minimalnym stopniu nosiła ślady jego poprzednich żon.
Tak odbywała się ceremonia w obrządku Stonerów.
Ordynator ostrożnie włożyła pistolet ślubny do pudełka.
— Zgodnie z prawem Resurgamu małżeństwo zostało formalnie zawarte — oznajmiła. — Możecie…
I wtedy właśnie woń perfum dotarła do ptaków Janeąuina.
Kobieta z bursztynowym flakonikiem zniknęła, jej fotel ział pustką. Jesienny zapach przywołał u Sylveste’a wspomnienie zmiażdżonyh liści. Zbierało mu się na kichanie.
Było w tym coś podejrzanego.
Sala zaroiła się turkusowym błękitem, jakby nagle otworzyło się sto kolorowych wachlarzy, pawie ogony, miliony barwnych oczu.
Nagle powietrze poszarzało.
— Padnij! — wrzasnął Girardieau. Gwałtownie drapał się po karku. Wczepiło mu się tam coś małego. Oszołomiony Sylveste zauważył, że do tuniki przylgnęło mu kilka przecinkowatych haczyków. Nie przecięły tkaniny, ale bał się ich dotknąć.
— Narzędzie zabójcy! — krzyknął Girardieau. Zwalił się pod stół, ciągnąc za sobą Sylveste’a i córkę. Na widowni panowało zamieszanie, zdenerwowani ludzie szukali ucieczki.
— Ptaki Janeąuina były uzbrojone! — Girardieau wrzeszczał Sylveste’owi do ucha. — W ogonach miały zatrute strzałki.
— Trafiło cię — powiedziała Pascale, zbyt zszokowna, by głosem przekazać emocje.
W górze rozbłysło światło i wystrzelił dym. Usłyszeli krzyki. Kątem oka Sylveste dostrzegł kobietę od perfum, trzymającą w obu dłoniach błyszczący groźny pistolet. Grzała z broni w widownię, wąska lufa pluła zimnymi pulsami energii bosego. Wokół niej krążyły kamery, beznamiętnie transmitując tę rzeź. Sylveste nigdy jeszcze nie widział takiej broni. Nie mogła powstać na Resurgamie. Zostawały zatem dwie możliwości: albo dotarła tu z Yellowstone wraz z oryginalnymi osiedleńcami, albo sprzedał ją Remilliod, handlarz, który po przewrocie przelatywał przez układ. W górze tłukło się z ogłuszającym trzaskiem szkło Amarantinów, które przetrwało dziesięć tysięcy wieków. W dół na widownię spadały ostre brązowe kawałki. Sylveste bezsilnie obserwował, jak rdzawe odłamki godzą ciała ludzi niczym zamarznięte błyskawice. Przerażeni, zagłuszali swym wrzaskiem krzyki rannych.
Ochroniarze Girardieau, którzy jeszcze mogli działać, mobilizowali się w bardzo wolnym tempie. Czterech milicjantów leżało na ziemi, ich twarze były przekłute. Jeden z nich rzucił się na strzelającą kobietę i zaczął się z nią szamotać. Inny ogniem z broni ręcznej kosił ptaki Janeąuina.
Girardieau rzęził, wywrócił przekrwionymi oczyma, rękami chwytał powietrze.
— Musimy stąd uciekać! — krzyknął Sylveste do Pascale, która nadal czuła otępienie po neurotransferze, mętnie zdając sobie sprawę z tego, co się dzieje.
— Ale mój ojciec…
— Koniec z nim.
Sylveste wyswobodził się spod bezwładnego ciała Girardieau, złożył je na zimnej podłodze świątyni, cały czas kryjąc się pod osłoną stołu.
— Te haczyki miały zabić. Teraz już nic dla niego nie zdołamy zrobić. Jeśli zostaniemy, czeka nas ten sam los.
Girardieau wycharczał coś, co mogło znaczyć „idźcie” albo też był to ostatni nieświadomy wydech.
— Nie możemy go zostawić! — powiedziała Pascale.
— Jeśli tu zostaniemy, jego zabójcy zwyciężą.
Po twarzy Pascale popłynęły łzy.
— Dokąd mamy uciekać?
Rozejrzał się gorączkowo. Salę wypełniał dym z ładunków wybuchowych, prawdopodobnie odpalonych przez ludzi Girardieau. Osiadał leniwymi serpentynami; rzekłbyś: baletnica rzuca szarfy. Sala pogrążyła się w całkowitej ciemności. Oświetlenie za świątynią na pewno zostało wyłączone lub zniszczone.