— Ma pasażera na gapę — powiedziała Mademoiselle do Khouri, gdy zostały same po sesji. — Coś się ukryło w systemie centrali i mogę się założyć, że Volyova nic o tym nie wie.
Od tego momentu Khouri przestała traktować komorę centrali z dotychczasową obojętnością.
— I co dalej? — spytała, czując, że temperatura jej ciała gwałtownie się obniża.
— Jednostka danych, tak bym to określiła.
— Psy się na to natknęły?
— Tak, ale… — Mademoiselle znowu nie mogła znaleźć odpowiednich słów. Niekiedy Khouri podejrzewała, że to autentyczne wahanie; przecież implant musiał analizować sytuację oddaloną wiele lat świetlnych od tego, czego spodziewała się rzeczywista Mademoiselle. — Nie można powiedzieć, że psy to zobaczyły, choćby częściowo. To coś jest zbyt subtelne, bo w przeciwnym wypadku wychwyciłyby to zabezpieczające systemy Volyovej. Psy raczej wyczuły nieobecność w miejscach, gdzie to przed chwilą było. Wyczuły powiew, gdy to się ruszało.
— Mam do ciebie prośbę: nie strasz mnie, dobrze? — powiedziała Khouri.
— Przepraszam. Ale przyznaję, że obecność tych rzeczy jest niepokojąca.
— Dla ciebie? A wyobrażasz sobie, jak ja się czuję? — Khouri pokręciła głową, zaskoczona tym, jak nieobliczalnie wredna może być rzeczywistość. — Co to według ciebie jest? Wirus podobny do tych, które toczą statek?
— Ta rzecz sprawia wrażenie znacznie bardziej wyrafinowanej. Dzięki zabezpieczeniom Volyovej statek zachowuje sprawność, mimo innych obiektów wirusowych, i nawet Parchowa Zaraza się go nie ima. Ale to… — Mademoiselle spojrzała na Khouri z przekonującą kopią wyrazu strachu na twarzy. — Psy były tym przerażone. W pewnym sensie to coś im umknęło, okazało się znacznie bardziej przebiegłe. Nigdy się z czymś tak sprytnym nie zetknęłam. Ale nie zostały zaatakowane i to mnie jeszcze bardziej niepokoi.
— Dlaczego?
— Bo podejrzewam, że to coś cierpliwie czeka na właściwy moment.
Sylveste nigdy się nie dowiedział, jak długo spali. Może kilka minut, napakowanych gorączkowymi, naładowanymi adrenaliną snami o chaosie i ucieczce, albo parę godzin, a może prawie cały dzień. W każdym razie to nie zmęczenie ich powaliło. Wyrwany ze snu, zaskoczony uświadomił sobie, że oddychali gazem usypiającym, który pompowano do tuneli. Nic dziwnego, że w powietrzu wyczuwał jego zapach i lekki przeciąg.
Pod sklepieniem usłyszał hałas, jakby skrobanie szczurów.
Trącił Pascale nogą. Budziła się z płaczliwym jękiem i przez kilka sekund zaprzeczania rzeczywistości przypominała sobie, gdzie i w jakiej sytuacji się znajduje. Badał charakterystykę cieplną jej twarzy, obserwując woskową neutralność zagłębień ekspresywnego melanżu wyrzutów sumienia i strachu.
— Musimy ruszać — powiedział. — Gonią nas. Zagazowali tunele.
Skrobanie nieco się przybliżyło. Pascale wahała się między jawą a snem, zdołała jednak otworzyć usta.
— Którędy? — Pytanie dobiegło jak przez warstwę waty.
— Tędy. — Sylveste chwycił ją za ramiona i pchnął naprzód do najbliższego, zwężającego się otworu. Potknęła się na śliskim gruncie. Pomógł jej wstać, przecisnął się obok i ujął jej dłoń. Przed nimi w tunelu panowała ciemność. Sylveste sięgał wzrokiem zaledwie na odległość paru metrów. Uzmysłowił sobie, że jest tylko trochę mniej ślepy od żony. To lepsze niż nic.
— Dan, zaczekaj — powiedziała Pascale. — Za nami jest światło.
I głosy. Teraz słyszał pośpieszną, bezsłowną gadaninę. Grzechot sterylnego metalu. Układy anten chemosensorycznych już ich prawdopodobnie tropiły. Wąchacze feromonów odczytywały z powietrza wyziewy przestraszonych ludzi i przekazywały zwizualizowane dane bezpośrednio do sensoriów tych, którzy brali udział w pościgu.
— Szybciej — powiedziała Pascale. Sylveste spojrzał do tyłu i jego oczy zostały natychmiast przeładowane dawką nowego światła. Niebieskawe promieniowanie, obejmujące ramą daleki kraniec szybu, drżało, jakby ktoś trzymał tam pochodnię. Usiłował iść szybciej, ale tunel biegł teraz coraz bardziej stromo. Tracili przyczepność na szklistej gładkiej powierzchni. Gramolili się jak w lodowym kominie.
Słyszeli dyszenie, skrobanie metalu o ściany, wyszczekiwane rozkazy.
Teraz zrobiło się już zbyt stromo. Oboje rozpaczliwie próbowali zachować równowagę, by się nie zsunąć.
— Skryj się za mną — rzekł Sylveste i odwrócił się ku niebieskiemu światłu.
Pascale pośpieszyła za nim.
— Co teraz?
Światło zamigotało, stawało się coraz intensywniejsze.
— Nie mamy wyboru — powiedział Sylveste. — Nie uciekniemy im. Musimy ruszyć w ich stronę.
— To samobójstwo.
— Może nas nie zabiją, jeśli zobaczą nasze twarze.
Cztery tysiące lat cywilizacji ludzkiej dowodzi, że to płonna nadzieja, ale tylko ona nam teraz została, pomyślał. Żona otoczyła go ramionami, położyła mu głowę na piersi. Wyglądała żałośnie. Oddychała nierówno, z przerażeniem. Sylveste nie miał wątpliwości, że jego oddech brzmi tak samo.
Wróg prawdopodobnie czuł — dosłownie — ich strach.
— Pascale, muszę ci coś wyznać.
— Teraz?
— Tak, teraz. — Nie potrafiłby powiedzieć, który oddech należy do niego, a który do żony. Wydechy odczuwał jak twarde uderzenia o skórę. — W razie gdybym nie miał okazji tego powiedzieć. Zbyt długo trzymałem to w tajemnicy.
— Masz na myśli: w razie gdybyśmy zginęli.
Uniknął bezpośredniej odpowiedzi. Częścią umysłu oceniał, ile sekund im pozostało. Może nie zdąży powiedzieć tego, co chciał.
— Kłamałem w sprawie tego, co wydarzyło się wokół Całunu Lascaille’a.
Zaczynała coś mówić. Powstrzymał ją.
— Zaczekaj, posłuchaj mnie. Muszę to powiedzieć. Wyrzucić z siebie.
— Mów — rzekła ledwo słyszalnie.
— Wszystko, co powiedziałem na temat tamtych wydarzeń, jest prawdą. — Oczy Pascale rozszerzyły się, na mapie cieplnej twarzy były owalnymi pustkami. — Tylko że odwróconą. Gdy byliśmy blisko Całunu, to nie transformata Carine Lefevre zaczynała się psuć…
— Co takiego?
— …tylko moja. To ja omal nas dwojga nie zabiłem. — Zamilkł. Czekał, aż Pascale coś powie albo aż ich prześladowcy wynurzą się z niebieskiego światła, które podpełzało coraz bliżej. Nic z tego nie nastąpiło, więc z rozpędu ciągnął swe wyzwanie: — Moja żonglerska transformata zaczynała się degenerować. Smagnęły nas pola grawitacyjne wokół Całunu. Carine miała umrzeć, jeśli nie odłączyłbym swojej połowy modułu kontaktowego od jej połówki.
Wyobraził sobie, jak Pascale usiłuje to dopasować do istniejącego schematu, który znała od dziecka i który stanowił część ustalonej historii. To, co teraz mówił, nie było, nie mogło być i nie powinno być prawdą. A wszystko było proste. Transformata Lefevre zaczynała się degenerować. Carine dokonała najwyższego poświęcenia, odrzucając swoją połówkę modułu kontaktowego, by Sylveste miał szansę wyjść żywy z tego brutalnego kontaktu z istotą całkowicie obcą. Jedynie tak mogło to przebiegać. I taką wersję znała Pascale.