Выбрать главу

Ale nie była to wersja prawdziwa.

— To właśnie powinienem zrobić. Teraz, po fakcie, łatwo powiedzieć. Ale wtedy nie mogłem. — Pascale nie widziała wyrazu jego twarzy. Nie był pewien, czy to dobrze. — Nie mogłem odpalić ładunków separujących.

— Dlaczego?

Pomyślał: oczekuje, że teraz powiem, że to było niemożliwe fizycznie; że spokojna przestrzeń stała się zbyt ograniczona na ruch fizyczny; że wiry grawitacyjne unieruchomiły go, choć usiłowały rozerwać na strzępki. Ale to by było kłamstwo, a Sylveste przekroczył linię kłamstwa.

— Bałem się — rzekł. — Jak nigdy w życiu. Bałem się umierania w obcej przestrzeni. Bałem się tego, co stanie się z moją duszą w tamtym miejscu, które Lascaille nazwał Przestrzenią Objawienia. — Zakasłał. Wiedział, że zostało niewiele czasu. — To irracjonalne, ale tak wtedy czułem. Symulacje nie przygotowały nas na coś tak strasznego.

— A jednak ci się udało.

— Skręcenia grawitacyjne rozerwały statek. Dokonały tego, co miały zrobić ładunki wubuchowe. Nie umarłem… i nie rozumiem tego, ponieważ powinienem.

— A Carine?

Nim odpowiedział — jakby w ogóle znał odpowiedź — zaatakował ich mdlący słodki zapach. Znów gaz usypiający, tym razem jednak w znacznie bardziej stężonej dawce. Wypełnił mu płuca. Miał ochotę kichnąć. Zapomniał o Całunie Lascaille^, zapomniał o Carine, zapomniał, jaką rolę odegrał w jej losie. Kichać — to stało się najważniejszą rzeczą na świecie.

Kichać i zdzierać sobie pazurami skórę.

Na tle błękitu stał mężczyzna. W masce. Nie dało się odczytać wyrazu jego twarzy, ale poza, jaką przyjął, świadczyła jedynie o znudzonej obojętności. Ociężale uniósł lewe ramię. Początkowo wydawało się, że trzyma egafon, ale nie — ujął to urządzenie ze znacznie bardziej określonym zamiarem. Cicho westchnął, po czym wycelował migoczącą broń prosto w oczy Sylveste’a.

W zupełnej ciszy wykonał ruch… i w mózg Sylveste’a wlał się przeszywający ból.

DZIEWIĘĆ

Mantel, Nekhebet Północny, Resurgam, 2566

Minęła wieczność, wypełniona bólem i ruchem.

— Współczuję ci z powodu oczu — usłyszał czyjś głos.

Przez chwilę Sylveste dryfował w myślowym zamęcie. Usiłował jakoś uporządkować ostatnie wydarzenia. W niedawnej przeszłości przeżył wesele, morderstwa, ucieczkę w labiryncie, paraliż po ataku gazem, lecz wydarzenia te nie łączyły się ze sobą. Miał wrażenie, że próbuje ułożyć czyjś życiorys, dysponując garścią nieponumerowanych fragmentów, życiorys pełen dręcząco znajomych wydarzeń.

I ten niewiarygodny ból w czaszce, kiedy mężczyzna skierował na niego broń…

Ślepota.

Świat zniknął, zastąpiony nieruchomą szarą mozaiką — w oczach zadziałał awaryjny wygaszacz. Dzieło Calvina poważnie uszkodzono. Oczy nie popsuły się tak zwyczajnie — zostały zaatakowane.

— Woleliśmy, żebyś nas nie widział — ponownie usłyszał ten sam głos, teraz już bardzo blisko. — Moglibyśmy zawiązać ci oczy, ale nie byliśmy pewni, co te cacka potrafią. Może widziałyby przez każdą materię. Tak było prościej. Zogniskowany impuls magnetyczny… prawdopodobnie nieco bolesny. Zniszczył kilka obwodów. Bardzo mi przykro.

Ton głosu sugerował, że jego właścicielowi zupełnie nie jest przykro.

— Co z moją żoną?

— Dzieciakiem Girardieu? Wszystko w porządku. W jej wypadku tak drastyczne środki nie były konieczne.

Może z powodu ślepoty Sylveste lepiej wyczuwał ruch. Chyba lecieli samolotem, kanionami i dolinami, by uniknąć burzy pyłowej. Zastanawiał się, czyj to samolot, kto teraz rządzi. Czy siły Girardieau nadal kontrolują Cuvier, czy też może cała kolonia wpadła w ręce rebeliantów Słusznej Drogi? Żadna z tych możliwości nie wydawała mu się szczególnie przyjemna. Mógłby sprzymierzyć się z Girardieau, ale on teraz nie żył; natomiast we władzach Potopowców Sylveste zawsze miał wrogów — ludzi, którym nie podobało się, że po pierwszym zamachu Girardieau pozostawił Sylveste’a przy życiu.

Mimo wszystko żył. Już przedtem bywał ślepy. Znał ten stan; wiedział, że da się to przeżyć.

— Dokąd lecimy? — spytał. Skrępowali go ciasno, więzy utrudniały krążenie krwi. — Wracamy do Cuvier?

— A jeśli tak, to co? Dziwiłbym się, gdyby bardzo ci się tam śpieszyło.

Samolot okropnie kręcił, przechylał się, opadając i podrywając się do góry niczym stateczek-zabawka na szkwale. Sylveste, mając w głowie mapę terenu, próbował skojarzyć ewolucje samolotu z układem kanionów wokół Cuvier. Bez powodzenia. Prawdopodobnie bliżej mieli do podziemnego miasta Amarantinów niż do domu, ale upłynęło tyle czasu, że samolot mógł dotrzeć do dowolnego miejsca na planecie.

— Czy jesteście…? — Sylveste przerwał. Czy nie powinien udawać, że nic nie wie o swej sytuacji? Po chwili jednak zde — cydowanie odrzucił ten pomysł. Udawanie nie było potrzebne. — Czy jesteście Potopowcami?

— A jak ci się wydaje?

— Myślę, że należycie do Słusznej Drogi.

— Brawa dla tego pana.

— Czy teraz wy wszystkim rządzicie?

— Całym cyrkiem. — Strażnik chciał, by zabrzmiało to jak przechwałka, ale Sylveste złowił w jego głosie nutę wahania. To niepewność, pomyślał. Może strażnik mówił prawdę, ale jeśli system komunikacyjny na planecie został uszkodzony, nie było sposobu, żeby wszystko mieli w garści. Siły lojalne Girardieau mogły przecież zachować całkowitą władzę w stolicy lub niektórych organizacjach rządowych. Ci ludzie działali z wiarą i nadzieją, że ich sprzymierzeńcy również odnieśli sukces.

Oczywiście, mogli mieć również całkowitą rację.

Czyjeś palce umieściły mu na twarzy maskę, której ostre brzegi wrzynały się w skórę. Jednak ta niewygoda była znośna, prawie niezauważalna w porównaniu ze stałym bólem uszkodzonych oczu.

Oddychanie w masce wymagało pewnego wysiłku. Z trudem wciągał powietrze przez wbudowany w ryj maski kolektor kurzu. Teraz dwie trzecie tlenu w płucach pochodziły z atmosfery Resurgamu; pozostałą jedną trzecią pobierał z ciśnieniowego zbiornika zawieszonego pod rurą maski. Zmieszano go z wystarczającą ilością dwutlenku węgla, by uruchomić odruch oddychania.

Prawie nie czuł lądowania — dopiero gdy otworzyły się drzwi, zyskał pewność, że dokądś dotarli. Strażnik odpiął mu więzy i energicznie pchnął w stronę zimna i wiatru, docierającego od strony wyjścia.

Czy na zewnątrz był dzień, czy panowała ciemność?

Nie miał pojęcia.

— Gdzie jesteśmy? — Maska tłumiła głos i pytanie zabrzmiało kretyńsko.

— Myślisz, że to ważne? — Glos nie był zniekształcony, zatem strażnik oddychał bezpośrednio powietrzem. — Nawet gdyby miasto leżało tuż-tuż — a nie leży — to gdybyś odszedł stąd na splunięcie, zabiłbyś się.

— Chcę mówić z żoną.

Strażnik ujął jego rękę i bardzo mocno wykręcił ją do tyłu — Sylveste czuł, że za chwilę ramię zostanie zwichnięte. Potknął się, ale strażnik go przytrzymał.

— Porozmawiasz z nią, kiedy będziemy zupełnie gotowi. Przecież mówiłem, że ma się dobrze. Nie ufasz mi czy co?

— Dopiero co zabiliście mojego teścia. Widziałem to, więc jak sądzisz?

— Sadzę, że powinieneś schylić głowę.

Czyjaś dłoń przygięła go i wepchnęła w zacisze. Wiatr przestał kąsać uszy, dźwięki zaczęły dawać pogłos. Zamknęły się hermetyczne drzwi, odcinając wycie burzy. Choć był ślepy, wyczuwał, że nie ma tu Pascale. Miał nadzieję, że przewieziono ją oddzielnie i strażnicy nie kłamali, mówiąc, że jest bezpieczna.