Выбрать главу

Właśnie, w jaki sposób kłopot uciekł ze wszystkich partycji jej umysłu?

Teraz nie chodziło jej o Nagornego, lecz o kapitana. I oto on, a przynajmniej najbardziej zewnętrzne wypustki tego, czym stał się teraz. Volyova wzięła się w garść — potrzebowała opanowania. To, co miała teraz zbadać, zawsze przyprawiało ją o mdłości. Dla niej było to gorsze niż dla innych, jej wstręt był silniejszy. Była brezgati* — łatwo się brzydziła.

To cud, że chłodnia-spalnia, w której znajdował się Brannigan, nadal funkcjonowała. Konstrukcja była bardzo stara, solidna i ciągle usiłowała utrzymać jego komórki w równowadze, * Dialekt używany przez Volyovą różni się od dwudziestowiecznej ruszczyzny (przyp. tłum.). choć powłoka chłodni pokryła się wielkimi prehistorycznymi spęknięciami, a włókniste metalowe naroślą wylewały się na zewnątrz, niczym grzyby wyrastały z wnętrza chłodni. To, co pozostało z Brannigana, znajdowało się w samym sercu urządzenia.

W pobliżu chłodni panowało dotkliwe zimno. Volyova zaczęła drżeć. Miała jednak zadanie do wykonania. Z kurtki wyjęła łyżkę chirurgiczną i pobrała drzazgi narośli do analizy. Po powrocie do laboratorium potraktuje je rozmaitymi broniami wirusowymi, z nadzieją, że któraś z nich uzyska przewagę nad naroślą. Volyova wiedziała z doświadczenia, że takie procedury są przeważnie jałowe — narośl posiadała fantastyczną zdolność niszczenia narzędzi molekularnych, wykorzystywanych przez Volyovą do badań. Specjalnego pośpiechu nie było — chłodnia utrzymywała Brannigana w temperaturze kilkuset milikelwinów powyżej zera bezwzględnego, co chyba stanowiło pewną przeszkodę w rozprzestrzenianiu się narośli. Z drugiej strony Volyova wiedziała, że żadna istota ludzka nie przeżyła ożywienia z takiego zimna. To akurat wydawało się nieistotne wobec kondycji kapitana.

— Otwórz mój plik dzienników na haśle „kapitan” i dołącz tę nową notatkę — powiedziała szeptem do bransolety.

Bransoleta zaćwierkała, sygnalizując gotowość.

— Trzecia kontrola kapitana Brannigana po moim przebudzeniu. Wydaje się, że zakres rozprzestrzeniania…

Zawahała się, świadoma, że złe sformułowanie mogłoby rozzłościć Triumwira Hegaziego, choć zbytnio się tym nie przejmowała. Czy odważyłaby się nazwać to „Parchową Zarazą” teraz, gdy Yellowstonersi nadali jej nazwę? Chyba nie byłoby to zbyt rozważne.

— …choroby pozostaje niezmienny od ostatniego zapisu. Posunęła się najwyżej kilka milimetrów. Jakimś cudem funkcje kriogeniczne nadal działają. Sądzę jednak, że powinniśmy liczyć się z tym, że w przyszłości nastąpi nieunikniona awaria jednostki chłodzącej.

A w duchu pomyślała, że jeśli awaria nastąpi, a oni zawczasu nie przeniosą kapitana do nowej chłodni (pytanie „w jaki sposób?” pozostawało bez odpowiedzi), wówczas ubędzie im jeden problem. Miała szczerą nadzieję, że zakończyłoby to również problemy kapitana.

— Zamknij dziennik — powiedziała do bransolety. Potem, ogromnie żałując, że nie może w tej chwili zaciągnąć się papierosem, dodała: — Ogrzej mózgowy rdzeń kapitana o pięćdziesiąt milikelwinów.

Doświadczenie podpowiadało jej, że było to minimalne niezbędne zwiększenie temperatury. Poniżej tej wartości mózg kapitana pozostawałby w stanie zmrożonego bezruchu, powyżej zaraza zaczęłaby go przekształcać zbyt szybko jak na gust Volyovej.

— Kapitanie? — powiedziała. — Słyszysz mnie? To ja, Ilia.

Sylveste wyszedł z pełzacza i ruszył na teren wykopaliska. Kiedy rozmawiał z Calvinem, wiatr znacznie się wzmógł. Sylveste czuł, jak kłuje go w policzki. Pieczenie zdzieranej przez pył skóry było niczym pieszczota wiedźmy.

— Mam nadzieję, że pogawędka się przydała. — Pascale odsunęła maskę i ryknęła, przekrzykując wiatr. Wiedziała o Calvinie, choć nigdy nie rozmawiała z nim bezpośrednio. — Zgodziłeś się posłuchać głosu rozsądku?

— Daj mi Slukę.

Normalnie mogłaby nie posłuchać podobnego polecenia, teraz jednak, widząc, w jakim Sylveste jest nastroju, wróciła do drugiego pełzacza, a po chwili wyłoniła się stamtąd wraz ze Sluką i kilkoma innymi pracownikami.

— Zakładam, że jesteś gotów nas wysłuchać. — Sluka stała przed nim. Wiatr miotał jej włosami o gogle. Od czasu do czasu czerpała powietrze z maski, którą trzymała w dłoni. Drugą dłoń oparła na biodrze. — Jeśli tak, przekonasz się, że potrafimy być rozsądni. Wszyscy liczymy się z twoją reputacją. Po powrocie do Mantell nikt z nas nie wspomni o tej sprawie. Powiemy, że kazałeś się wycofać, gdy nadeszła prognoza. Zasługi pójdą na twoje konto.

— Sądzisz, że w dłuższej perspektywie ma to jakiekolwiek znaczenie?

Sluka parsknęła.

— A co tak cholernie ważnego może być w tym obelisku? I co tak cholernie ważnego jest w tych Amarantinach?

— Nigdy nie potrafiłaś spojrzeć z szerszej perspektywy.

Dyskretnie — ale nie na tyle, by tego nie dostrzegł — Pascale zaczęła filmować sprzeczkę z kamery wmontowanej w kompnotes.

— Niektórzy mogliby powiedzieć, że nigdy nie było szerszej perspektywy — stwierdziła Sluka. — Że rozdmuchałeś znaczenie Amarantinów, by przydać znaczenia archeologom.

— To twoje zdanie, prawda? Z drugiej strony, nigdy przecież nie byłaś jedną z nas.

— To znaczy?

— To znaczy, że gdyby Girardieau chciał umieścić wśród nas rozłamowca, byłabyś idealnym kandydatem.

Sluka odwróciła się do grupy, którą Sylveste coraz bardziej uważał za jej gang.

— Posłuchajcie tego biednego drania; już tkwi w teorii spiskowej. Mamy smak tego, co od lat widziała reszta kolonii. — Potem znów zwróciła się do niego. — Nie ma sensu z tobą rozmawiać. Wyjeżdżamy, jak tylko spakujemy sprzęt, a jeśli burza się nasili, nawet wcześniej. Możesz jechać z nami. — Odetchnęła przez maskę, jej twarz odzyskała barwę. — Albo możesz zostać i ryzykować. Wybór należy do ciebie.

Spojrzał na ludzi za jej plecami.

— Ruszajcie dalej. Nie pozwólcie się zatrzymać przez coś tak trywialnego jak lojalność. Chyba że ktoś z was ma odwagę, by zostać i dokończyć pracę, którą tu zaczął. — Patrzył po twarzach ludzi, ale widział tylko zakłopotane, odwrócone spojrzenia. Prawie nie znał ich nazwisk. Zaczął ich rozpoznawać dopiero ostatnio. Żadne z nich nie przyleciało na statku z Yellowstone. Z pewnością nikt z nich nie znał innego świata poza Resurgamem, gdzie nieliczne ludzkie osiedla były rozrzucone jak garstka rubinów na całkowitym pustkowiu. On sam musiał się im wydawać jakimś reliktem.

— Proszę pana — odezwał się jeden z nich, prawdopodobnie ten, który zaalarmował go o nadciągającym sztormie. — Nie chodzi o to, że pana nie szanujemy, ale musimy myśleć również o sobie. Czy pan tego nie rozumie? To, co tu zakopano, z pewnością nie jest warte ryzyka.

— I tu się mylicie — odparł Sylveste. — To jest warte większego ryzyka, niż sobie w ogóle wyobrażacie. Nie rozumiecie? Wydarzenie nie przydarzyło się Amarantinom — to oni je spowodowali. Oni je wywołali.

Sluka pokręciła głową.

— Wywołali wybuch swego słońca? Naprawdę w to wierzysz?

— Właśnie tak.

— A więc w swym szaleństwie zaszedłeś znacznie dalej, niż się obawiałam. — Sluka odwróciła się do niego plecami i patrzyła teraz na grupę ludzi. — Uruchomcie pełzacze. Wyjeżdżamy teraz.

— A sprzęt? — spytał Sylveste.

— Niech sobie tu zostanie i rdzewieje, nic mnie to nie obchodzi. — Tłum rozpierzchł się do dwóch zwalistych maszyn.