— Czekajcie! — krzyknął Sylveste. — Posłuchajcie mnie! Wystarczy wam jeden pełzacz. Jest w nim dość miejsca dla was wszystkich, skoro nie bierzecie sprzętu.
Sluka znów spojrzała na niego.
— A ty?
— Ja tu zostanę, skończę pracę sam, ewentualnie z tymi, którzy zechcą zostać.
Pokręciła głową, podniosła maskę i splunęła na ziemię, zniesmaczona. Odwróciła się, dogoniła pozostałych ludzi ze swej brygady i skierowała ich do najbliższego pełzacza. Drugą maszynę — tę z prywatnym apartamentem — zostawiła dla niego. Banda Sluki weszła do pojazdu, niektóre osoby niosły małe narzędzia lub pudełka z artefaktami albo kośćmi wyniesionymi z wykopaliska: instynkt naukowy dominował w nich nawet podczas buntu. Sylveste obserwował, jak składają się rampy i zamykają luki, po czym maszyna podnosi się na nogi, odwraca i rusza. Po niecałej minucie zupełnie zniknęła z oczu, a wiatr całkowicie zagłuszył hałas silników.
Sylveste spojrzał wokół, by się przekonać, kto z nim został. Pascale — ale to przecież było prawie nieuniknione. Podejrzewał, że będzie go śledziła aż do grobu, jeśli wyczuje temat na artykuł. Paru studentów, którzy oparli się Sluce — wstyd, że nie znał ich nazwisk. Może kilku zostało jeszcze w kracie, jeśli ma szczęście.
Uspokoił się, strzelił palcami.
— Rozmontujcie grawitometry obrazujące — polecił dwojgu ludziom. — Nie będą nam już potrzebne. — Potem zwrócił się do następnej pary. — Zacznijcie od końca kraty i znieście wszystkie narzędzia po dezerterach Sluki. Zbierajcie też wszelkie zapiski i pudełka z artefaktami. Jak skończycie, spotkamy się na dnie wielkiego szybu.
— Co planujesz? — spytała Pascale. Wyłączyła kamerę, która błyskawicznie schowała się do kompnotesu.
— Sądziłem, że to oczywiste — odparł. — Zamierzam sprawdzić, co mówi napis na obelisku. Chasm City, Yellowstone, u Wad Epsilon Eridani, 2524
Ana Khouri myła zęby, gdy zadzwoniła konsola apartamentu. Wyszła z łazienki z pastą na wargach.
— Dzień dobry, Case.
Do pokoju wjechał ślizgiem hermetyk w podróżnym palankinie, ozdobionym cyzelunkiem, z ciemnym okienkiem z przodu. Kiedy światło padło pod odpowiednim kątem, zobaczyła śmiertelnie bladą twarz K.C. Nga, podskakującą za zielonym szkiełkiem trzycentymetrowej szerokości.
— Cześć, wyglądasz wspaniale — powiedział. Jego głos chrypiał z kratki głośnika. — Gdzie mógłbym dostać to, co cię tak podrajcowało?
— To kawa, Case. Za dużo tego świństwa wypiłam.
— Żartowałem — powiedział Ng. — Wyglądasz jak podgrzane gówno.
Przesunęła dłonią po ustach, usuwając pastę.
— Dopiero wstałam, ty draniu.
— Wybacz. — Ng powiedział to takim tonem, jakby budzenie się było staromodną czynnością fizjologiczną, dawno porzuconą-jak posiadanie wyrostka robaczkowego. Było to nawet prawdopodobne: Khouri nigdy dokładnie nie widziała mężczyzny wewnątrz pudełka. Hermetycy należeli do jednej z najbardziej dziwacznych kast, jakie wyłoniły się po zarazie. Nie chcąc wyzbyć się implantów, które mogłyby się okazać podatne na zarazę, i przekonani, że jej ślady nadal gdzieś się czają w stosunkowo czystym obszarze pod Baldachimem, nigdy nie opuszczali swoich pudeł, chyba że środowisko było hermetycznie odizolowane; w swoich wędrówkach ograniczali się do kilku orbitalnych karuzeli.
Głośnik znowu zachrypiał:
— Wybacz, ale, o ile się nie mylę, na dziś rano mamy zaplanowane zabójstwo. Pamiętasz tego Taraschiego, którego usiłowaliśmy zlikwidować przez ostatnie dwa miesiące? Świta ci coś? Ważne, żebyś to zrobiła, bo tak się składa, że jesteś osobą wyznaczoną do tego, żeby uwolnić go od trosk.
— Odczep się, Case.
— Trudne do wykonania, nawet gdybym chciał się jakoś przyczepić, droga Khouri. Ale mówiąc poważnie, namierzyliśmy prawdopodobne miejsce zabójstwa i szacowany czas zgonu. Zamieniasz się w słuch?
Khouri nalała sobie ostatni łyk kawy, a resztę zostawiła w podgrzewaczu, na potem, gdy wróci. Kawa była jej jedynym nałogiem, nabytym w dniach żołnierki na Skraju. Cała sztuka polegała na tym, by sobie wyostrzyć zmysły, ale nie nabuzować się tak, by drżała jej dłoń przy celowaniu z broni.
— Chyba zmniejszyłam stężenie krwi w moim układzie kofeinowym do akceptowalnego poziomu. O to ci chodzi?
— Porozmawiajmy o sprawach ostatecznych, przynajmniej jeśli chodzi o Taraschiego.
Ng zarzucił ją ostatnimi szczegółami operacji. Większość Khouri znała z planów, część sama wykoncypowała, korzystając z własnego doświadczenia z poprzednich akcji. Taraschi — piąte z rzędu zabójstwo. Zaczynała pojmować szersze tło tej gry. Choć nie zawsze było to oczywiste, gra miała zasady, sub telnie powtarzające się w wielkich kluczowych ruchach każdego zabójstwa. Zainteresowanie mediów rosło, jej nazwisko było coraz częściej wymieniane w kręgach Shadowplay, a Case najwyraźniej przygotowywał jakieś smakowite, wysoko postawione cele kilku najbliższych polowań. Khouri czulą, że staje się jedną z setki najlepszych zabójców na planecie — to było naprawdę elitarne towarzystwo.
— Jasne — powiedziała. — Pod pomnikiem, ósmy poziom biurowca, aneks zachodni, godzina pierwsza. Nic prostszego.
— Czy o czymś przypadkiem nie zapomniałaś?
— Jasne. Gdzie jest broń, Case?
Postać, w jakiej występował Ng, skinęła, pokazując miejsce za plecami Khouri.
— Tam, gdzie zostawiły ją wróżki, droga dziewczyno — odparł, po czym odwrócił pudełko i wycofał się z pokoju, zostawiając po sobie ledwo wyczuwalny zapach smaru.
Khouri, marszcząc brwi, powoli sięgnęła pod poduszkę, oczekując, że coś tam znajdzie, zgodnie z zapowiedzią Case’a. Kiedy szła spać, na pewno niczego tam nie było, ale takimi rzeczami obecnie prawie się już nie przejmowała. Firma zawsze zachowywała się zagadkowo.
Wkrótce była gotowa.
Zawołała z dachu kolejkę linową i schowała broń pod płaszczem. Kolejka, wykrywszy broń oraz implanty w głowie Khouri, odmówiłaby transportu, gdyby Khouri nie pokazała swego identyfikatora Punktu Omega, zaszczepionego pod paznokciem palca wskazującego prawej dłoni — maleńki symbol holograficzny tarczy strzelniczej zdawał się tańczyć pod warstwą keratyny.
— Pomnik Osiemdziesiątki — powiedziała Khouri.
Sylveste zszedł z drabiny i przez opadające tarasami dno szybu pomaszerował w krąg światła wokół odsłoniętego szczytu obelisku. Sluka i archeolog opuścili go, ale jedyny pozostały pracownik zdołał za pomocą serwitora odsłonić niemal metr obiektu; zdzierając zagnieżdżone warstwy kamiennego sarkofagu, dostał się do masywnego obsydianowego bloku, mistrzowsko rzeźbionego, z wyrytymi w precyzyjnych liniach znakami amarantińskiego pisma. Większość z nich to napisy tekstowe — rzędy ideogramów. Archeolodzy znali podstawy języka Amarantinów, choć nie mieli do pomocy kamienia z Rosetty. Kultura Amarantinów to ósma z martwych, obcych kultur odkrytych przez ludzkość w promieniu pięćdziesięciu lat świetlnych od Ziemi; nie było jednak dowodu na to, że któreś z tych cywilizacji kontaktowały się ze sobą. Ani Żonglerzy Wzorców, ani Całunnicy nie pomogli: u żadnej z tych kultur nie odkryto języka pisanego. Sylveste, który kontaktował się zarówno z Żonglerami, jak i Całunnikami — a przynajmniej z techniką tych ostatnich — potrafił to ocenić najlepiej.
Język Amarantinów rozszyfrowały komputery. Zajęło to trzydzieści lat, wymagało zestawiania ze sobą milionów artefaktów, ale w końcu stworzono spójny system, wyjaśniający znaczenie większości napisów. Sprzyjającym faktem było to, że przynajmniej pod koniec swego panowania Amarantini mieli tylko jeden język, który zmieniał się bardzo powoli, więc ten sam model mógł interpretować napisy powstałe na przestrzeni dziesiątków tysięcy lat. Oczywiście zupełnie inną rzeczą były niuanse znaczeniowe — tu musiano już korzystać z ludzkiej intuicji i wyników teoretycznych.