Выбрать главу

Pismo Amarantinów różniło się jednak od wszystkiego, co znał człowiek. Ich teksty były stereoskopowe, składały się z przeplatających się linii, które w korze mózgowej czytającego miały się stapiać w jedność. Poprzednikami tego ludu były istoty ptasie — latające dinozaury o inteligencji lemurów. Na pewnym etapie rozwoju ich oczy znajdowały się po przeciwnych stronach czaszki i łączyły ze ściśle rozdzielonymi częściami mózgu. Każda półkula syntetyzowała własny model świata. Później stali się myśliwymi, a ewolucja doprowadziła do widzenia dwuocznego; połączenia w mózgu zachowały jednak pewne cechy z poprzedniej fazy rozwoju gatunku. Artefakty Amarantinów odzwierciedlały przeważnie tę mentalną dwoistość o wyraźnej symetrii względem osi pionowej.

Obelisk nie należał do wyjątków.

Sylveste nie potrzebował specjalnych gogli, jakie stosowali jego współpracownicy do czytania znaków Amarantinów; umieszczony w jego oczach jeden z bardziej użytecznych algorytmów Calvina scalał je stereoskopowe Dość męczący proces czytania wymagał jednak nadzwyczajnej koncentracji.

— Dajcie mi tu trochę światła — poprosił. Jeden ze studentów odczepił przenośny reflektor i oświetlił bok obelisku. Gdzieś wysoko mignęła błyskawica — wyładowania elektryczne w burzy przebiegały między zasłonami pyłu.

— Potrafi pan to przeczytać?

— Próbuję — odparł Sylveste. — Nie jest to najłatwiejsza rzecz na świecie. Zwłaszcza gdy trzęsiesz lampą.

— Przepraszam. Staram się trzymać stabilnie. Ale zaczyna mocno wiać.

Miał rację. Nawet na dnie studni tworzyły się wiry powietrzne. Wkrótce zacznie tu porządnie wiać, pył się zagęści, w powietrzu powstaną nieprzezroczyste szare płachty. W takich warunkach nie da się zbyt długo pracować.

— Przepraszam. Bardzo cenię pańską pomoc — powiedział Sylveste i zaraz się zorientował, że musi coś dodać. — Jestem wdzięczny, że pan został ze mną i nie poszedł za Sluką.

— Wybór nie był trudny. Nie wszyscy podważają pańskie hipotezy.

Sylveste spojrzał na obelisk.

— Nawet te dziwaczne?

— Uważamy, że przynajmniej powinno sieje sprawdzić. Przecież zrozumienie tego, co tu zaszło, leży w interesie kolonii.

— Chodzi panu o Wydarzenie?

Student skinął głową.

— Jeśli rzeczywiście Amarantini to spowodowali… i jeśli rzeczywiście zbiegło się to u nich z pojawianiem się możliwości lotów kosmicznych… wówczas ma to znaczenie nie tylko czysto teoretyczne.

— Nie lubię określenia „czysto teoretyczne”. To tak jakby inne kategorie były automatycznie bardziej wartościowe. Ale ma pan rację. Musimy wiedzieć.

Pascale podeszła bliżej.

— Co mianowicie wiedzieć?

— Co takiego zrobili, że ich słońce ich zabiło. — Sylveste odwrócił się i spojrzał jej w twarz, przyszpilając ją ponadwymiarowymi srebrnymi fasetkami swych sztucznych oczu. — Byśmy w końcu nie popełnili tego samego błędu.

— Sądzisz, że to byl wypadek?

— Podejrzenie, że zrobili to specjalnie, wydaje mi się wielce nieprawdopodobne.

— Zdaję sobie z tego sprawę. — Traktował ją z góry. Wiedział, że tego nie znosiła. Sam siebie nie znosił za to, że tak postępował. — Wiem również, że obcy z epoki kamiennej nie mieli środków, by wpłynąć na zachowanie swej gwiazdy, czy przez przypadek, czy w inny sposób.

— Ta cywilizacja była na wyższym etapie rozwoju — stwierdził Sylveste. — Wiemy, że wynaleźli koło i proch, posiadali szczątkową wiedzę w dziedzinie optyki i interesowali się zastosowaniem astronomii w rolnictwie. Z podobnego etapu rozwoju ludzkość zaledwie w ciągu pięciu wieków doszła do ery lotów kosmicznych. Założenie, że inne gatunki nie potrafiłyby tego dokonać, świadczyłoby o uprzedzeniach rasowych.

— Ale gdzie są dowody? — Pascale wstała i strząsnęła z płaszcza strużki osiadającego pyłu. — Wiem, co powiesz: nie przetrwały żadne artefakty zaawansowanej techniki, ponieważ z natury były mniej trwałe od wcześniejszych wytworów. Ale nawet gdyby się znalazły materialne dowody, co by to zmieniło? Nawet Hybrydowcy nie majstrują w gwiazdach, a oni są znacznie bardziej zaawansowani niż reszta ludzkości, włącznie z nami.

— Wiem. Właśnie to mnie niepokoi.

— A co mówi ten napis?

Sylveste westchnął i znów spojrzał na inskrypcję. Miał nadzieję, że gdy oderwie wzrok od obelisku, umożliwi swej podświadomości pracę nad tekstem i w pewnej chwili jego znaczenie wyłoni się nagle przed nim w całej jasności, jak odpowiedź na jeden z tych psychologicznych problemów, które postawiono przed misją do Całunników. Ale olśnienie uparcie nie nadchodziło — znaki ciągle nie poddawały się interpretacji. A może moje oczekiwania są fałszywe? — pomyślał Sylveste. Liczył na nagłe objawienie, które potwierdzi jego idee, jakkolwiek były przerażające.

Lecz inskrypcja upamiętniała tylko wydarzenie, które zaszło w tym miejscu; być może miało ono wielkie znaczenie w historii Amarantinów, ale skonfrontowane z oczekiwaniami Sylveste’a było nadzwyczaj prowincjonalne. Dla całkowitej pewności należało jeszcze przeprowadzić pełną analizę komputerową, a poza tym odsłonięto zaledwie górny, metrowy fragment tekstu, Sylveste jednak już czuł przytłaczające rozczarowanie. Bez względu na to, co przedstawiał ten obelisk, dla Sylveste’a przestał być interesujący.

— Coś się tu wydarzyło — stwierdził Sylveste. — Może miała miejsce jakaś bitwa albo pojawił się bóg? A to jest tylko kamień, który to miejsce zaznacza? Dowiemy się więcej, gdy odkopiemy go w całości i określimy datę warstwy kontekstowej. Możemy również zbadać wiek samego artefaktu.

— Nie tego szukałeś, prawda?

— Przez chwilę wydawało mi się, że to może to. — Sylveste spojrzał w dół na najniższy odsłonięty fragment obelisku. Napis kończył się kilkanaście centymetrów powyżej odsłoniętego poziomu, a poniżej zaczynało się coś i biegło w dół, znikając z oczu. Pewnego rodzaju diagram — Sylveste widział wyłaniające się łuki kilku koncentrycznych kręgów. I to wszystko. Co to było?

Sylveste nie mógł i nawet nie próbował zgadywać. Burza się nasilała. Zniknęły gwiazdy — przesłaniająca wszystko płachta pyłu łopotała w górze jak skrzydło wielkiego nietoperza. Kiedy wyjdą z szybu, znajdą się w piekle.

— Dajcie mi coś do kopania — powiedział.

I zaczął skrobać wieczną zmarzlinę wokół najwyższej warstwy sarkofagu niczym więzień, który do świtu chce wykopać tunel ze swojej celi. Po paru chwilach Pascale i student dołączyli do niego. Nad ich głowami wyła burza.

— Niewiele pamiętam — powiedział kapitan. — Ciągle jesteśmy w pobliżu Głąbiela?

— Nie. — Volyova usiłowała nie zdradzić się z tym, że mówiła mu to już kilkanaście razy, zawsze, gdy rozgrzewała jego mózg. — Opuściliśmy Kruger 60A kilka lat temu, gdy Hegazi wynegocjował dla nas potrzebny nam lód do tarczy.

— Aha. Więc gdzie jesteśmy?

— Lecimy w kierunku Yellowstone.

— Dlaczego? — Bas kapitana wydobywał się z głośników umieszczonych w pewnej odległości od jego ciała. Skomplikowane algorytmy skanowały mu mózg i przekazywały wynik w postaci mowy, klecąc odpowiedzi, gdy było to konieczne. Kapitan w ogóle nie miał rzeczywistego prawa być świadomym, cała neuronowa aktywność powinna była się zakończyć, gdy temperatura rdzenia spadła poniżej temperatury zamarzania. Ale jego mózg przenikała siatka maleńkich maszyn i w pewnym sensie te maszyny teraz myślały, choć robiły to w temperaturze mniejszej niż pół kelwina powyżej zera bezwzględnego.