Выбрать главу

– Nikt nie chce cię zmuszać do oglądania filmów Cronenberga – zapewnił brata. – Chcę tylko, żebyś pomyślał o tym, jak doszło do skrzyżowania naukowca i muchy.

– Teleportacja.

Nabrawszy jakichś podejrzeń, Vonetta nałożyła kask.

– Teleportacja! – przytaknął Dylan. – Tak, o to właśnie chodzi. Naukowiec i mucha teleportowali się razem i coś się między nimi pomieszało.

Wciąż mówiąc do ziemi pod swoimi stopami, Shepherd rzekł: – Wersja z osiemdziesiątego szóstego roku była zbyt obrzydliwa.

– Masz rację.

– Oślizłe rzeczy. Krwawe sceny. Shep nie lubi oślizłych i krwawych scen.

Gosposia dosiadła harleya.

– Pierwsza wersja nie była oślizła i krwawa – przypomniał bratu Dylan. – Ale ważne jest przede wszystkim…

– Dziewięć minut pod prysznicem to akurat – powiedział Shepherd, nieoczekiwanie wracając do tyrady Dylana.

– Pewnie masz rację. Tak, na pewno. Dziewięć minut. Masz absolutną rację. A teraz…

– Dziewięć minut. Po minucie na każdą rękę. Po minucie na każdą nogę. Minuta…

Vonetta spróbowała uruchomić motocykl, lecz silnik nie zaskoczył.

– …na głowę – ciągnął Shep. – Dwie minuty na resztę. I dwie minuty na spłukanie.

– Jeżeli razem skoczymy z powrotem do motelu – powiedział Dylan – obaj naraz, czy stanie się z nami to samo co z muchą i naukowcem?

W słowach, jakie potem padły z ust Shepa, wyraźnie dał się słyszeć ton wyrzutu świadczący o zranionych uczuciach chłopca: – Shep nie je gówna.

– Co? – zdumiał się Dylan.

Gdy Vonetta ponownie przekręciła kluczyk, harley zadudnił w odpowiedzi.

– Shep nie je ubogiej listy gówna, jak mówiłeś, ubogiej listy gówna. Shep je takie jedzenie jak ty.

– Oczywiście, dziecko. Chciałem tylko powiedzieć… – Gówno to kupa – przypomniał mu Shepherd.

– Przepraszam. Nie to miałem na myśli.

Siedząc na motorze i wciąż dotykając stopami ziemi, Vonetta kilka razy otworzyła przepustnicę i rozległ się ryk silnika.

– Kupka, kaka, e-e…

Dylan omal nie wrzasnął ze złości, ale powstrzymał się i z trudem zachował spokój.

– Shep, posłuchaj mnie, bracie, braciszku, posłuchaj…

– …łajno, nieczystości, krowi placek i tak dalej, jak zostało poprzednio wymienione.

– Otóż to – rzekł z ulgą Dylan. – Jak zostało poprzednio wymienione. Poprzednio doskonale się spisałeś. Pamiętam całą listę. Czy stanie się z nami to samo co z muchą i naukowcem?

Pochylając głowę tak nisko, że niemal dotykał brodą piersi, Shep powiedział:

– Nienawidzisz mnie?

Pytanie wstrząsnęło Dylanem. Nie tylko pytanie, ale także to, że Shepherd użył wobec siebie pierwszej osoby zamiast jak zwykle trzeciej. Nie „Shepa", ale „mnie". Musiał się czuć bardzo głęboko zraniony.

Vonetta zjechała z podjazdu i przecięła podwórko, kierując się w stronę łąki.

Dylan przyklęknął na jedno kolano przed Shepem.

– Wcale cię nie nienawidzę, Shep. Nie potrafiłbym, nawet gdybym chciał. Kocham cię i boję się o ciebie. Dlatego się wkurzyłem.

Shep nie patrzył na brata, ale przynajmniej nie zamknął oczu.

– Byłem dla ciebie niedobry – ciągnął Dylan – ale ty tego nie rozumiesz, bo nigdy nie jesteś niedobry. Nie wiesz, jak być złym. Ja nie jestem taki dobry jak ty. Nie jestem taki łagodny.

Shepherd patrzył w osłupieniu na trawę pod swoimi kapciami, jak gdyby dostrzegł tam jakieś pozaziemskie stworzenie pełznące między suchymi źdźbłami, ale zapewne reagował w ten sposób na zadziwiającą wiadomość, że mimo swoich dziwactw i ograniczeń pod pewnymi względami może być lepszy od brata.

Z przystrzyżonego trawnika podwórka Vonetta wjechała prosto w łąkę. Wysokie złote trawy rozstąpiły się przed motocyklem jak powierzchnia jeziora przed dziobem łodzi.

Skupiając całą uwagę na Shepherdzie, Dylan powiedział: – Musimy się stąd wydostać, Shep, jak najszybciej. Musimy wracać do motelu, do Jilly, ale nie możemy, jeżeli ma się z nami stać to samo co z naukowcem i muchą.

– Oślizłe i krwawe – rzekł Shep.

– Otóż to. Lepiej żeby nie przytrafiło się nam nic krwawego i oślizłego.

– Oślizłe i krwawe sceny są złe. – Bardzo złe, masz rację. Marszcząc brwi, Shep oświadczył uroczyście: – To nie jest film Davida Cronenberga.

– Nie jest – zgodził się Dylan, pokrzepiony myślą, że Shep słucha i uczestniczy w rozmowie, jak umie najlepiej. – Ale co to znaczy, Shep? Że możemy bezpiecznie wrócić razem do motelu?

– Tutam – odparł Shep, tak jak poprzednio łącząc dwa słowa w jedno.

Vonetta Beesley była już w połowie łąki.

– Tutam -powtórzył Shep. – Tu jest tam, tam jest tu i wszędzie jest to samo miejsce, jeżeli wiesz, jak składać.

– Składać? Co składać?

– Składać tu z tam, jedno miejsce z drugim, tutam. – Nie rozmawiamy o teleportacji, prawda?

– To nie jest film Davida Cronenberga – powiedział Shep, co Dylan zrozumiał jako potwierdzenie przypuszczenia, że teleportacja i związane z nią pomieszanie cząstek elementarnych nie wchodziły w grę.

Wstając z klęczek, Dylan położył ręce na ramionach Shepherda. Zamierzał skoczyć razem z bratem w bramę.

Zanim zdążyli się ruszyć, to brama zaczęła się do nich zbliżać. Stojąc zwrócony twarzą do Shepa i magicznego portalu, Dylan zobaczył, jak obraz Jilly w motelowej łazience nagle składa się jak powstające dzieło sztuki origami, jak papierowa składanka „niebo-piekło", którą dzieci robią w szkole, aby dokuczać innym dzieciom: brama rozłożyła się wokół nich, wciągnęła ich w siebie i złożyła się, znikając z Kalifornii.

25 Szalejąc z niepokoju, Jilly omal nie straciła panowania nad sobą, gdy świetlisty tunel przed jej oczami zaczął pękać od środka, a potem złożył się wzdłuż linii pęknięć.

Choć miała wrażenie, że czerwony korytarz składa się do wewnątrz, wydawało się jej, że równocześnie wybucha jak kwiat prosto w jej twarz, cofnęła się odruchowo.

W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowało się wejście do tunelu, zobaczyła zmieniające się geometryczne czarne i czerwone wzory podobne do tych, które można ujrzeć w kalejdoskopie, tyle że wzory były oszałamiająco trójwymiarowe i bezustannie zmieniały kształt. Jilly bała się, że wpadnie w dwubarwny wir, ale niekoniecznie spadnie, mogła lewitować jak astronauta w stanie nieważkości w głąb rozkwitających wzorów, w głąb wieczności.

Właściwie nie ogarniała wzrokiem niesamowitej struktury wyłaniającej się ze ściany albo nie potrafiła pojąć rozumem tego, co widziały oczy. Zjawisko wydawało się o wiele bardziej rzeczywiste niż cokolwiek innego w łazience, rzeczywiste, lecz tak nieskończenie dziwne, że jej przerażone spojrzenie przemykało od jednego osobliwego szczegółu do drugiego, jak gdyby umysł uciekał przed analizą prawdziwej złożoności rozwijającej się przed nią konstrukcji. Co chwilę dostrzegała otchłań znacznie głębszą niż trzy wymiary, nie potrafiła jednak się na niej skupić, mimo że cichy i niespokojny głos intuicji policzył do pięciu, potem do siedmiu i liczył dalej, choć nie chciała go już słuchać.

W czerń i czerwień niemal od razu wdarły się nowe kolory: błękit letniego nieba i złoty odcień piasku niektórych plaż i dojrzałej pszenicy. Pomiędzy niezliczonymi płytkami nieustannie przeobrażającej się mozaiki pojawiało się coraz mniej barw czerwono-czarnych i coraz więcej złoto-błękitnych. Jilly zdawało się, a potem była pewna – choć starała się nie patrzeć – że w kalejdoskopowych wzorach widzi migające fragmenty ludzkiego ciała: tu spoglądające uważnie oko, tam palec, gdzie indziej ucho, jak gdyby potężny cyklon rozbił portret na witrażu, a odłamki rozsypał w powietrzu. Zdawało się jej też, że dostrzegła kawałek pyska narysowanego kojota, który szczerzył zęby w uśmiechu, potem skrawek znajomej żółto-niebieskiej koszuli hawajskiej i podobny skrawek w innym miejscu.