Выбрать главу

Łudząc się głupią nadzieją, że dzięki jakiejś cudownej więzi psychicznej łączącej braci Shepherd rozpozna śmiertelne niebezpieczeństwo, Dylan próbował krzyknąć jego imię. Przemokły knebel zadziałał jak filtr, w dużym stopniu pochłaniając jego głos, który wydobył się jako zduszony bełkot w niczym nieprzypominający imienia brata. Mimo to krzyknął jeszcze raz, potem trzeci, czwarty, piąty, licząc na to, że powtarzanie przyciągnie uwagę chłopaka.

Kiedy Shep był w nastroju do komunikowania się z otoczeniem – co zdarzało się rzadziej niż wschód słońca, ale nie tak rzadko jak odwiedziny komety Halleya- potrafił tyle mówić, że zalewał brata potokiem słów i samo słuchanie go było męczące. Znacznie prawdopodobniejsza była sytuacja, że Shep całymi dniami zdawał się nie zauważać obecności Dylana. Tak jak dziś. Tak jak tu i teraz. Pracował z pasją nad układanką, prawie nieświadomy tego, co się dzieje w pokoju motelowym, mieszkał w cieniu świątyni sinto na wpół widocznej na blacie biurka, oddychał świeżą wonią kwitnących drzewek wiśniowych pod chabrowym niebem Japonii, a siedział tylko dziesięć stóp od krzesła Dylana, mimo to odległy o pół świata, za daleko, by słyszeć brata, widzieć jego poczerwieniałą z bezsilności twarz, napięte mięśnie karku, pulsujące skronie i błagalne spojrzenie.

Byli razem, lecz jednak osobno.

Scyzoryk czekał z ostrzem wbitym w drewno oparcia, stanowiąc równie trudne wyzwanie jak magiczny Excalibur zaklinowany w kamiennej pochwie. Niestety, nie można się było spodziewać, że król Artur zmartwychwstanie i przybędzie do Arizony, by pomóc Dylanowi wyciągnąć broń.

W ciele Dylana krążyła nieznana szpryca, jego iloraz inteligencji w każdej chwili mógł stracić sześćdziesiąt punktów, zbliżali się mordercy bez twarzy.

Zegar, który zabierał ze sobą w podróż, był elektroniczny, a więc cichy, mimo to Dylan słyszał tykanie. Zdradziecki milczący zegar: jak gdyby odliczał cenne sekundy dwa razy szybciej.

Przyspieszając w miarę zbliżania się do finału, Shep kończył układankę oburącz, cały czas trzymając po dwa kawałki. Lewa i prawa ręka przemykały jedna nad drugą, trzepotały nad elementami w pudełku, mknęły jak wróble do błękitnego nieba, drzew wiśniowych albo niedokończonych rogów dachu świątyni, a potem z powrotem do pudełka jak gdyby w szale budowania gniazda.

– Ciach dylu-dylu – powiedział Shep. Dylan jęknął.

– Ciach dylu-dylu.

Jak podpowiadało mu doświadczenie, Shep będzie zapewne powtarzał tę bzdurę setki czy nawet tysiące razy co najmniej przez pół godziny i dłużej, dopóki nie zaśnie – bliżej świtu niż północy.

– Ciach dylu-dylu.

W mniej niebezpiecznych sytuacjach – czyli w ciągu ich dotychczasowego życia, przed spotkaniem z szaleńcem uzbrojonym w strzykawkę – Dylan czasami znosił te napady, bawiąc się w wierszyki i wynajdując rymy do wszystkich mniej lub bardziej nonsensownych sylab, jakie obsesyjnie powtarzał brat.

– Ciach dylu-dylu.

Siedzi motyl na badylu – pomyślał Dylan. – Ciach dylu-dylu.

Pije drinka z chlorofilu… – Ciach dylu-dylu. Nagle trach i po motylu.

Przywiązany do krzesła, wypełniony szprycą, ścigany przez zabójców: to nie była pora na rymowanki, tylko na logiczne myślenie. Pora na sprytny plan i skuteczne działanie. Nadeszła chwila, by jakimś cudem dosięgnąć scyzoryka i dokonać nim zdumiewających, fenomenalnie pomysłowych rzeczy, takich, że szczęka opada.

– Ciach dylu-dylu.

Zróbmy bal w motylim stylu.

4

W swój niepowtarzalny zielony i milczący sposób Fred podziękował Jillian za roślinne pożywienie, jakie mu podała, i starannie odmierzoną miarkę napoju, którym schłodziła mu liście, gasząc jego pragnienie.

Rozłożył gałęzie w przytłumionym świetle lampki na biurku, wygodnie usadowiony w swojej pięknej donicy. Jego obecność wprowadzała element elegancji do pokoju motelowego urządzonego w jaskrawych, kontrastowych kolorach, które można zinterpretować jako głośny protest wściekłego projektanta wnętrz przeciw harmonii barw natury. Rano Jilly zamierzała wstawić Freda do łazienki, gdy będzie brała prysznic; ubóstwiał parę.

– Zamierzam bardziej cię wykorzystać w programie-poinformowała go. – Wykombinowałam parę nowych kawałków, które możemy zagrać razem.

Podczas występu zwykle wnosiła Freda na scenę na ostatnie osiem minut, stawiała na wysokim stołku i przedstawiała publiczności jako swoją ostatnią sympatię, jedynego chłopaka, który ani nie przynosił jej wstydu wśród ludzi, ani nie próbował dawać jej do zrozumienia, że jakiś szczegół jej anatomii pozostawia wiele do życzenia. Siedząc na stołku obok niego, mówiła o współczesnej miłości, a Fred odgrywał ideał uczciwego mężczyzny. Nadał terminowi „pokerowa twarz" nowe znaczenie i publiczność go uwielbiała.

– Nie przejmuj się -powiedziała Jilly. – Nie wstawię cię do żadnych kretyńskich doniczek i w żaden sposób nie naruszę twojej godności.

Żaden sukulent, kaktus czy rozchodnik nie potrafił równie przekonująco jak Fred promieniować zaufaniem.

Ponieważ nakarmiła i napoiła swego partnera scenicznego i zrobiła wszystko, żeby czuł się zadbany, zarzuciła na ramię torebkę, chwyciła puste plastikowe wiaderko i wyszła z pokoju, by przynieść lód i wrzucić parę ćwierćdolarówek do najbliższego automatu z napojami. Ostatnio była uzależniona od piwa korzennego. Chociaż wolała napoje dietetyczne, to kiedy nie mogła ich nigdzie znaleźć, piła zwykłe: dwie, czasem trzy butelki co wieczór. Jeśli nie miała innego wyboru i była skazana na gatunek z pełną zawartością cukru, następnego dnia jadła na śniadanie tylko suchą grzankę, by zrekompensować wieczorną rozpustę.

Utrapieniem kobiet w rodziny Jilly był gruby tyłek, co nie dotyczyło mężczyzn, za których wychodziły. Jej matka, siostry matki i wszystkie kuzynki w wieku kilkunastu, a nawet dwudziestu kilku lat, miały szczupłe i ponętne tyłeczki, lecz nie upłynęło wiele czasu, a każda z nich wyglądała, jakby wepchnęła sobie do spodni dwie dynie. Rzadko nabierały ciała w udach albo na brzuchu, ale zawsze w okolicach trzech mięśni pośladkowych: gluteus maximus, medius i minimus, które przekształcały się w część anatomii zwaną żartobliwie przez jej matkę gluteus muchomega. Klątwa rodzinna przechodziła z pokolenia na pokolenie, ale nie w linii Jacksonów, tylko Armstrongów – rodzinie matki – w której mężczyźni dziedziczyli łysinę i podobne poczucie humoru.

Wielkiego tyłka Armstrongów po trzydziestce nie miała tylko czterdziestoośmioletnia dziś ciotka Gloria, która czasem przypisywała swą wiecznie szczupłą sylwetkę temu, że trzy razy w roku odprawiała nowennę do Najświętszej Panienki. Modliła się, odkąd w wieku dziewięciu lat zdała sobie sprawę, że w przyszłości może jej grozić nagły rozrost tyłka; kiedy indziej natomiast sądziła, że to być może dzięki okresowym flirtom z bulimią może siedzieć na rowerze i zsiadać z siodełka bez pomocy proktologa.

Jilly też była wierząca, ale nigdy nie odprawiała nowenny w nadziei, że wymodli litościwe zwolnienie z gluteus muchomega. Nie poruszała tej kwestii nie dlatego, że wątpiła, czy taka modlitwa odniesie skutek, po prostu nie potrafiła mówić o swoim tyłku w duchowej rozmowie z Matką Boską.

Gdy miała trzynaście lat, przez dwa dni praktykowała bulimię, uznała jednak, że codzienne dobrowolne wymioty są znacznie gorsze od perspektywy obaw o zbyt wąskie drzwi i noszenia przez dwie trzecie życia elastycznych spodni narciarskich. Teraz całą nadzieję pokładała w suchej grzance na śniadanie i magicznych postępach chirurgii plastycznej.