Mając wrażenie, że ogląda się a daleka, Dylan zobaczył, że podnosi rękę, jakby chciał zatrzymać nie tylko kulę, ale także nieubłaganie biegnący czas.
Huk wystrzału był głośniejszy, niż Dylan się spodziewał, jak gdyby otworzyło się niebo i nastał Dzień Sądu.
3 5 Być może tylko wyobraził sobie, że czuje, jak pocisk przelatuje przez niego, ale gdy przerażony odwrócił się do ukochanej matki, mógłby opisać w najdrobniejszych szczegółach kształt, fakturę, ciężar i temperaturę kuli, która ją zabiła. Czuł, jakby rzeczywiście został trafiony, ale nie w momencie, gdy padł strzał, lecz kiedy zobaczył, jak matka pada na podłogę, gdy zobaczył szok i ból malujące się na jej twarzy.
Dylan ukląkł przy niej, rozpaczliwie pragnąc wziąć ją w ramiona, dać jej ukojenie w ostatnich sekundach życia, ale był bardziej bezcielesny od cienia ducha.
Matka patrzyła przez Dylana prosto na dziesięcioletniego Shepa. Chłopiec stał w odległości piętnastu stóp, zgarbiony, na wpół spuściwszy głowę. Choć nie podszedł do niej, spojrzał prosto w oczy matki, co zdarzało się bardzo rzadko.
Młodszy Shep wyglądał, jak gdyby nie pojął do końca tego, co zobaczył, albo zrozumiał to zbyt dobrze i wpadł w szok. Stał bez ruchu. Nic nie mówił ani nie płakał.
Niedaleko ulubionego fotela Blair Jilly tuliła starszego Shepherda, który nie uchylał się przed dotykiem, jak czynił zazwyczaj. Nie pozwalała mu się odwrócić w stronę matki, sama jednak patrzyła na Dylana z bólem i współczuciem, które świadczyły o tym, że nie jest już obcą osobą; w ciągu niecałych dwudziestu czterech godzin stała się członkiem ich rodziny.
Spoglądając przez Dylana na małego Shepa, matka powiedziała:
– Nie martw się, kochanie. Nie jesteś sam, nigdy nie będziesz. Dylan zawsze będzie się tobą opiekował.
Śmierć postawiła kropkę nad „i" w historii jej życia i matka odeszła.
– Kocham cię- powiedział do niej Dylan. Umarła podwójnie, a on wołał do niej, stojąc po drugiej stronie rzeki dziesięciu lat i po drugiej stronie zupełnie innej rzeki, której brzeg leżał o wiele dalej niż granice czasu.
Na własne oczy widział jej śmierć, co wstrząsnęło nim do głębi, lecz nie mniej wstrząsnęły nim ostatnie słowa matki: „Nie jesteś sam, nigdy nie będziesz. Dylan zawsze będzie się tobą opiekował".
Wzruszył się, słysząc, jak mocno w niego wierzyła – jako brata i jako człowieka.
Zadrżał jednak na wspomnienie bezsennych nocy, gdy leżał wyczerpany psychicznie po trudnym dniu z Shepherdem i użalał się nad własnym losem. Nigdy nie wpadał w rozpacz – najwyżej ogarniało go zniechęcenie, a w najgorszym wypadku przygnębienie-lecz w tych trudnych chwilach dyskutował sam ze sobą, czy Shepherdowi nie byłoby lepiej w miejscu, które mistrzowie eufemizmów nazywają „przyjaznym środowiskiem profesjonalnej opieki".
Wiedział, że nie musiałby się wstydzić, gdyby znalazł dla Shepa pierwszorzędny zakład, zdawał też sobie sprawę, że poświęca się bratu za cenę własnego szczęścia, co zdaniem psychologów świadczyłoby o zaburzeniach emocjonalnych. W istocie co dzień przychodziła chwila, gdy Dylan żałował, że życie wypełniają mu obowiązki, i przypuszczał, że kiedyś z goryczą pomyśli o tylu zmarnowanych latach.
A jednak takie życie miało swoje blaski-jednym z nich było odkrycie, że spełnił nadzieje, jakie pokładała w nim matka. Wytrwałość w opiece nad Shepherdem i dziesięć długich lat spędzonych razem nagle nabrały zupełnie niezwykłego znaczenia, jak gdyby Dylan jakimś cudem dowiedział się o przyrzeczeniu, które w jego imieniu złożyła matka, mimo że Shepherd nigdy o tym nie wspominał. Był skłonny uwierzyć, że zjawiła mu się we śnie, którego nie pamiętał i mówiła o swojej miłości do niego i wierze w jego poczucie obowiązku.
Od dziesięciu lat lub jeszcze dłużej Dylan sądził, że rozumie frustrację Shepa oraz jego chroniczne poczucie bezradności w obliczu przytłaczających sił, z którymi osoba dotknięta autyzmem musi się codziennie zmagać. Okazało się jednak, że było to rozumienie żałośnie niepełne. Dopiero gdy musiał się bezradnie przyglądać, jak bandyta strzela do jego matki, próbował ją podtrzymać, kiedy umierała, lecz nie potrafił, pragnął zdążyć z nią porozmawiać, ale nie było go słychać – dopiero w tej straszliwej chwili poczuł bezsilność, jaka zawsze towarzyszyła jego bratu. Klęcząc obok matki i czując utkwione w sobie jej szkliste oczy, Dylan trząsł się z upokorzenia, lęku i wściekłości, której nie mógł wyładować, bo nie była skierowana przeciw
konkretnemu obiektowi, wściekłości na własną słabość i na wszystko, że jest, jakie jest, i zawsze takie będzie. Wzbierał w nim gniewny krzyk, ale Dylan nie dał upustu złości, ponieważ prawie nikt tu nie usłyszałby wrzasku z innego czasu – a także dlatego, że gdyby zaczął krzyczeć, trudno byłoby mu przestać.
Krwi nie było dużo. Przynajmniej tyle dobrego. I nie umierała długo. Prawie nie cierpiała.
Potem zdał sobie sprawę, jaki koszmarny spektakl ma nastąpić.
– Nie.
Obejmując Shepherda i spoglądając ponad jego ramieniem, Jilly patrzyła na Lincolna Proctora z odrazą, jaką dotychczas była zdolna odczuwać tylko wobec ojca, kiedy traktował ją i matkę ze szczególną podłością. Nie miało znaczenia, że dziesięć lat później Proctor zmieni się w dymiące ścierwo w szczątkach jej cadillaca: nienawidziła go nie mniej zawzięcie.
Po oddaniu strzału Proctor schował pistolet do kabury pod skórzaną kurtką. Wydawał się pewny swoich strzeleckich umiejętności.
Z kieszeni wyciągnął parę lateksowych rękawiczek i nałożył je, cały czas przyglądając się dziesięcioletniemu Shepowi. Nawet Jilly, która znała subtelności uczuć, jakie odbijały się na obojętnej twarzy Shepherda, odniosła wrażenie, że chłopiec w ogóle nie przejął się śmiercią matki. Tak jednak nie mogło być, skoro dziesięć lat później cofnął ich w czasie, by mogli zobaczyć to na własne oczy; w swoim starszym wcieleniu wrócił tu z widocznym lękiem, powtarzając: „Shep jest dzielny".
Usta mu nie zadrżały, z oczu nie poleciała ani jedna łza. Chłopiec z kamienną twarzą odwrócił się od ciała matki i podszedł do najbliższego rogu pokoju, gdzie stanął, utkwiwszy wzrok w łączeniu ścian.
Gdy był przytłoczony traumatycznymi doznaniami, redukował swój świat do wąskiej przestrzeni, w której czuł się bezpieczniej. Podobnie radził sobie z uczuciem żalu.
Wyginając palce w lateksowych rękawiczkach, Proctor zbliżył się do chłopca i stanął za nim, przyglądając mu się uważnie. Kiwając się wolno w przód i w tył, młodszy Shepherd zaczął mruczeć pod nosem, powtarzał rytmicznie kilka słów, których Jilly nie mogła zrozumieć.
Dylan wciąż klęczał obok matki z pochyloną głową, jak gdyby pogrążony w modlitwie. Jeszcze nie był gotów, by ją zostawić.
Stwierdziwszy z zadowoleniem, że skupiony na kącie pokoju Shepherd sam będzie strażnikiem własnego więzienia, Proctor wyszedł z salonu, przeciął korytarz i otworzył drzwi innego pokoju.
Jeżeli na razie nie zamierzali się stąd składać, nie od rzeczy było pójść za Proctorem i sprawdzić, co robił.
Uścisnęła czule Shepa i puściła go.
– Chodźmy zobaczyć, co ten łajdak kombinuje. Pójdziesz ze mną, skarbie?
Pozostawienie Shepa samego nie wchodziło w rachubę. Nadal się bal i cierpiał, więc potrzebował towarzystwa. Poza tym, choć Jilly wątpiła, by mógł się stąd złożyć bez niej i Dylana, wolała nie ryzykować.
– Pójdziesz ze mną, Shepherd? – Szczurek, Kret, Ropuch.
– Co to znaczy, Shep? Czego chcesz?