– Coś nie tak?
– Nie jestem pewna.
Zerknęła na zegar, na złośliwie wyszczerzoną świnkę. Wiedziała, że uśmiech w ogóle się nie zmienił. Ryjek trwał znieruchomiały w tym samym wyrazie pod ceramicznym szkliwem. Uśmiech pozostał tak samo dobroduszny jak wtedy, gdy zobaczyła go pierwszy raz, niecałe pół godziny temu, w kuchni sprzed dziesięciu lat. Jednak świnka i zegar kipiały wręcz złowrogą energią.
– Jilly?
Właściwie nie tylko świnka, lecz cała kuchnia zdawała się ożywać od zła, jak gdyby nawiedził ją mroczny duch, który nie potrafił objawić się w tradycyjnej ektoplazmatycznej postaci i zamieszkał w meblach i powierzchniach w samym pomieszczeniu. Każda krawędź blatu lśniła groźnie jak ostra brzytwa.
Shepherd ponownie otworzył drzwi lodówki i zaglądając do środka, powiedział:
– Zimno. Wszyscy w zimnie.
Czarne szkło drzwiczek piekarnika patrzyło, patrzyło spod przymkniętych powiek jak oczy.
Ciemne butelki w stojaku na wino wyglądały jak napełnione koktajlem Mołotowa.
Czując, jak lodowaty dreszcz przebiega jej po plecach i całe ciało pokrywa się gęsią skórką, wyobraziła sobie stalowe zęby zgrzytające bezgłośnie w gardzieli młynka do rozdrabniania odpadków.
Nie. To absurd. Żaden duch nie zamieszkał w kuchni. Nie potrzebowali egzorcysty.
Jej zaniepokojenie – a właściwie przeczucie śmierci – rosło z każdą chwilą i było tak dojmujące, że musiała za wszelką cenę odkryć jego powód. Swój strach przeniosła zabobonnie na martwe przedmioty – świnkę z zegarem, drzwiczki piekarnika, zęby w zlewie – gdy tymczasem prawdziwe zagrożenie czaiło się gdzie indziej.
– Zimno, wszyscy w zimnie – powtórzył Shep, stojąc przed otwartą lodówką.
Tym razem Jilly zrozumiała jego słowa inaczej niż przedtem. Przypomniała sobie talent Shepherda do wynajdywania synonimów i zdała sobie sprawę, że „wszyscy w zimnie" mogą oznaczać „wszyscy zimni", czyli „wszyscy martwi". W zimnie jak zwłoki. Zimni jak w grobie. Zimni i martwi.
– Zabierajmy się stąd, jak najprędzej – powiedziała zdecydowanie.
– Muszę wziąć pieniądze z kasetki – zaprotestował Dylan. – Daj spokój z pieniędzmi. Możemy umrzeć przez te pieniądze. – Zobaczyłaś to?
– Ja to wiem.
– Dobra, w porządku.
– Szybko, składajmy się stąd.
– Zimno, wszyscy w zimnie – powiedział Shep.
37
Tik-tak. Małe oczka spozierające spomiędzy fałdów różowego tłuszczu. Chytre, znaczące spojrzenie. Zapomnij o tym cholernym zegarze. Świnka nie stanowi zagrożenia. Skup się.
Dylan wrócił do brata, trzeci raz zamknął lodówkę i pociągnął Shepa w stronę Jilly.
– Musimy iść, bracie.
– Gdzie jest lód? – zapytał Shep. Jilly nie widziała, aby wcześniej był tak bardzo owładnięty jakąś obsesją. – Gdzie jest lód? – Jaki lód? – spytał Dylan.
Jasnowidzenie wciąż było dla Jilly czymś nowym, strasznym i niechcianym, poza tym nie potrafiła nim odpowiednio kierować. – Gdzie jest lód? – powtarzał z uporem Shepherd.
– Nie trzeba nam żadnego lodu – rzekł Dylan. – Bracie, zaczynasz mnie powoli przerażać. Nie strasz mnie.
– Gdzie jest lód?
– Shep, skup się. Słuchaj mnie, zrozum, skup się.
Usiłując zidentyfikować źródło niepokoju, przeskakiwała podejrzliwym spojrzeniem z przedmiotu na przedmiot, z miejsca na miejsce, nie pozwalała, by niepokój sam skierował magnetyczną igłę jej intuicji we właściwą stronę. Musiała się odprężyć, zaufać dziwnemu przeczuciu i przekonać się, czego dokładnie ma się bać.
– Gdzie jest lód?
– Daj spokój z tym lodem. Nie potrzeba nam lodu, bracie. Musimy się stąd wydostać, rozumiesz?
– Tylko lód.
W końcu uwagę Jilly przyciągnęły okna i widoczne za nimi podwórko. Zielona trawa, garaż w głębi, złota łąka za garażem. – Tylko lód.
– Dostał manii na punkcie tego lodu – zauważył Dylan. – Więc go z niej wyciągnij.
– Tylko lód – mówił Shep. – Gdzie jest lód?
– Znasz już Shepa. Jeżeli się czegoś uczepi, nie da się odciągnąć, chyba że sam tego chce. Jakby… cały czas odbijało mu się rykoszetem w głowie. Tym razem jest gorzej niż zwykle.
– Skarbie – powiedziała Jilly, nie odrywając oczu od okien. – Musimy się złożyć. Potem dostaniesz lód.
– Gdzie jest lód?
Dylan ujął podbródek brata i uniósł mu głowę.
– Shep, to bardzo ważna sprawa, zasadnicza. Rozumiesz, co to znaczy „zasadnicza"? Wiem, że rozumiesz, bracie. Musimy się stąd złożyć, to teraz najważniejsze.
– Gdzie jest lód?
Zerkając na Shepherda, Jilly zobaczyła, że nie chce nawiązać kontaktu z bratem. Jego oczy poruszały się bez przerwy pod przymkniętymi powiekami.
Gdy Jilly ponownie popatrzyła na podwórko, obok północno-zachodniego narożnika garażu klęczał na jednym kolanie jakiś mężczyzna. Krył się w cieniu. Mało brakowało, by go nie zauważyła, ale głowę by dała, że jeszcze przed chwilą go tam nie było.
Z wysokich traw łąki wypadł następny i przebiegł skulony do południowo-zachodniego narożnika garażu.
– Już tu są – powiedziała do Dylana.
Żaden z nich nie miał na sobie pastelowego stroju typowego dla turystów na pustyni, ale obaj przypominali pseudogolfistów z Arizony. Byli wysocy, barczyści i zdecydowani, i z pewnością nie chodzili od domu do domu, głosząc zbawienie przez Chrystusa.
– Gdzie jest lód?
Jilly największą zgrozą przejął widok słuchawek, jakie obaj mieli na głowie. Każda para była wyposażona w wysięgnik z mikrofonem wielkości monety jednocentowej. Wysoki stopień koordynacji świadczył o tym, że grupa szturmowa składa się
z większej liczby osób, a także o tym, że nie byli to zwykli brutalni bandyci do wynajęcia, ale bandyci o rozwiniętym zmyśle organizacyjnym.
– Gdzie jest lód?
Drugi mężczyzna osłaniał teren między łąką a garażem. Przyczaił się przy południowo-zachodnim narożniku, na wpół schowany za krzewem.
Jilly spodziewała się, że będą dobrze uzbrojeni, więc ich rynsztunek nie przeraził jej aż tak jak słuchawki. Mieli broń ogromnych rozmiarów. O futurystycznym wyglądzie. Pewnie jakieś karabiny szturmowe. Jilly nie znała się za dobrze na broni palnej – w swoim zawodzie nie musiała, nawet gdy trafiła się jej wyjątkowo niesforna publiczność – ale domyślała się, że z tych karabinów można wystrzelić tysiące pocisków, zanim trzeba je będzie przeładować.
– Gdzie jest lód?
Musieli z Dylanem zyskać na czasie, dopóki nie uda się im przekonać Shepherda, że musi złożyć wszystkich troje do jakiegoś miejsca, gdzie można dostać ciasto i lód, i że to jedyny sposób.
– Odsuńcie się od okien – ostrzegła Jilly, cofając się od tych, które wychodziły na podwórko. – Okna to… okna to śmierć.
– W każdym pokoju są okna. – Dylan się zmartwił. – Mnóstwo okien.
– A piwnica?
– Nie ma piwnicy. To Kalifornia. Konstrukcja jest z płyt.
– Gdzie jest lód? – pytał Shep.
– Wiedzą, że tu jesteśmy – powiedziała Jilly.
– Skąd mogą wiedzieć? Przecież nie weszliśmy od zewnątrz.
– Może wcześniej założyli w domu podsłuch – zasugerowała. – Albo zobaczyli nas przez lornetkę, obserwując okna.
– Wysłali Vonettę do domu – zorientował się Dylan.
– Miejmy nadzieję, że nic jej nie zrobili.
– Gdzie jest lód?
Na myśl o tym, że coś mogło się stać jego gosposi, Dylan zbladł niczym płótno, jak gdyby bardziej się tym przejął niż grożącym mu śmiertelnym niebezpieczeństwem.
– Ale złożyliśmy się z Holbrook dopiero pół godziny temu. – Co z tego?