Выбрать главу

– Przypuszczalnie cholernie wystraszyliśmy w motelu tego gościa, który widział, jak znikamy.

– Pewnie musiał zmienić bieliznę – dodała Jilly.

– Jak więc mogli w ciągu pół godziny rozpracować mechanizm składania, nie mówiąc o powiadomieniu ludzi w Kalifornii? – Ci ludzie nie zjawili się tu dlatego, że pół godziny temu zostali zawiadomieni. Obserwowali dom, ale nie wiedzieli, gdzie jesteśmy, aż banda z Arizony potwierdziła, że znajdujemy się w Holbrook, wiele godzin przed ich wejściem do motelu.

– Czyli wczoraj wieczorem dość szybko skojarzyli cię ze spalonym cadillakiem i mnie z tobą – rzekł Dylan. – Cały czas wyprzedzaliśmy ich zaledwie o parę godzin.

– Nie wiedzieli, czy w ogóle się tu zjawimy. Po prostu czekali w nadziei, że a nuż…

– Nikt nie prowadził obserwacji domu rano, kiedy złożyliśmy się z Shepem na wzgórzu.

– Musieli zająć stanowiska wkrótce potem.

– Lód – powiedział Shep. – Lód, lód, lód, lód.

Facet klęczący w cieniu i ten drugi, na wpół schowany za krzewem, mówili do mikrofonów, ale zapewne nie rozmawiali ze sobą, tylko gawędzili z grupką podobnych zabójców otaczających dom ciasnym pierścieniem, wymieniając się wskazówkami na temat konserwacji broni, technik duszenia i przepisami na gazy neurotoksyczne, synchronizując zegarki i koordynując atak.

Jilly była gotowa utoczyć lodu z własnych żył, gdyby Shep sobie tego życzył. Czuła się zupełnie bezbronna. Czuła się naga. Naga w rękach losu.

– Lód, lód, lód, lód, lód.

Oczyma duszy oglądała płynące wolno odłamki szkła i pocisk sunący w powietrzu.

– Ale teraz ta grupa na pewno porozumiała się z tamtymi z Arizony, założę się o wszystko – powiedziała Jilly. – Rozmawiali z nimi w ciągu ostatnich piętnastu czy dwudziestu minut, wiedzą więc, że umiemy odstawiać numer „tutam".

Myśli Dylana pędziły w równie zawrotnym tempie.

– Może któraś z dawniejszych ofiar eksperymentów Proctora też umiała dokonać tej sztuczki i widzieli już składanie. – I trzęsą portkami na myśl o biegających po świecie spryciarzach, napompowanych nanobotami i obdarzonych niezwykłymi zdolnościami.

– Trudno mieć im to za złe. Sam trzęsę portkami – odrzekł Dylan – mimo że tymi spryciarzami jesteśmy my.

– Lód, lód, lód.

– Czyli zaatakują szybko i wysadzą cały dom w powietrze,

żeby nas zabić, zanim się zorientujemy, że tu są i zdążymy się złożyć – zauważyła Jilly.

– Tak sądzisz czy wiesz? Wiedziała, czuła to, widziała.

– Mają pociski przeciwpancerne, które przebiją ściany, kamień, każdy cholerny materiał.

– Lód, lód, lód.

– Mają jeszcze coś gorszego od pocisków przeciwpancernych – ciągnęła. – O wiele gorszego. Coś w rodzaju… pocisków rozpryskowych, które rozrzucają odłamki pokryte cyjankiem.

Nigdy nie czytała ani nie słyszała o tak potwornej broni, ale dzięki nowym stworzonym przez nanoboty połączeniom w mózgu przewidziała jej użycie. Usłyszała w głowie czyjeś głosy, głosy mężczyzn rozmawiających o szczegółach ataku kiedyś w przyszłości – może policjantów, którzy jeszcze dziś lub jutro będą przeszukiwać pozostałe po domu ruiny, może samych morderców wspominających krwawe dzieło zniszczenia, doskonale zaplanowane i dokonane we wspaniałym stylu.

– Odłamki z cyjankiem i Bóg wie co jeszcze – ciągnęła. Wstrząsnął nią dreszcz. – W porównaniu z tym, co z nami zrobią, szturm na sektę Koresha będzie wyglądać jak niewinna chrześcijańska zabawa towarzyska.

– Lód, lód. lód.

Dylan zwrócił się zniecierpliwiony do Shepa.

– Otwórz oczy, bracie, wyłaź z tej jamy, zostaw ten lód, Shep. Shepherd nie otwierał oczu.

– Shep, jeżeli chcesz jeszcze spróbować ciasta, otwórz oczy.

– Lód, lód, lód.

– Na razie nie ma szans, żeby przyszedł do siebie – powiedział Dylan do Jilly. – Zupełnie się zatracił.

– Na górę – odrzekła krótko. – Na pewno nie będzie to piknik, ale na dole może nas porąbać na plasterki.

Jeden z mężczyzn kryjących się pod garażem wyszedł z cienia, drugi wysunął się zza krzewu. Ruszyli w stronę domu. Zaczęli biec.

38

– Na górę! – powiedziała Jilly, a Dylan

dodał:

– Biegiem!

– Lód, lód, lód – powtarzał Shepherd, a Dylan przez jakieś

dziwne połączenie w pamięci skojarzył to sobie ze znanym z dawnych potańcówek przebojem „Hot, Hot, Hot" Bustera Poindextera, co mogłoby się nawet wydawać zabawne w przyjemniejszych okolicznościach, gdyby nie upiorna myśl, że „Hot, Hot, Hot" będzie towarzyszyć ich agonii.

Schody znajdowały się we frontowej części domu, a z kuchni prowadziło dwoje drzwi: jedne do jadalni, drugie do korytarza na dole. Druga droga była bezpieczniejsza, nie biegła w pobliżu okien.

Jilly nie zorientowała się, że istnieje możliwość przejścia przez korytarz, ponieważ drzwi były zamknięte. Prawdopodobnie pomyślała, że to spiżarnia. Nim Dylan zdążył skierować ją w drugą stronę, wypadła z kuchni prosto do jadalni.

Dylan bał się wychodzić na korytarz, bo przypuszczał, że Jilly może się odwrócić, zobaczy, że go nie ma i wróci tu ich poszukać, a w każdym razie na pewno przez chwilę się zawaha. Stracona sekunda mogła oznaczać różnicę między życiem a śmiercią.

Ponaglając, popychając i niemal unosząc brata w powietrze, Dylan popędził go naprzód. Oczywiście Shep powłóczył nogami, ale szybciej niż zwykle, wciąż marudząc o lodzie, powtarzając po trzy razy „lód, lód, lód", z każdym krokiem coraz bardziej niezadowolony, jakby czuł się dotknięty, że pędzą go niczym niesforną owcę.

Zanim Dylan i Shep wyszli z kuchni, Jilly była już w salonie. Shepherd zatrzymał się na moment w progu, lecz pozwolił się pogonić dalej.

Wchodząc do jadalni, Dylan niemal spodziewał się zobaczyć dziesięcioletniego Shepa układającego obrazek ze szczeniakami. Mimo że chciał się uwolnić od koszmarnego wieczoru z przeszłości, chyba wolał go od teraźniejszości, która jeśli w ogóle łączyła się z jakąkolwiek przyszłością, to tylko kruchymi i niepewnymi mostami.

Shep protestował przeciwko uporczywemu poszturchiwaniu przez brata:

– Lód, nie, lód, nie, lód, nie… – a gdy przeszli przez jadalnię, chwycił się obiema rękami futryny następnych drzwi.

Zanim zdołał wzmocnić uchwyt, rozstawić nogi i zaklinować się w drzwiach, Dylan wepchnął go do salonu. Chłopak potknął się i wylądował na czworakach, co okazało się szczęśliwym upadkiem, ponieważ w tej samej chwili uzbrojeni bandyci otworzyli ogień.

Ciszę rozdarł grzechot broni maszynowej, który wstrząsnął oknami w kuchni i jadalni – jeszcze głośniejszy niż w filmach, ciężki i hałaśliwy jak ryk wiertarki udarowej wcinającej się w twardy beton i walącej z szybkością dzięcioła. Odezwały się więcej niż dwa karabiny, może trzy, może cztery. Gwałtownej kanonadzie towarzyszył niższy, bardziej dudniący i wolniejszy huk, jakby karabinu większego kalibru, potężniejszej broni, której siła odrzutu mogłaby posadzić strzelca na tyłku.

Gdy rozległy się pierwsze strzały, Dylan rzucił się na podłogę salonu. Podciął Shepherdowi ręce i chłopak rozciągnął się jak długi na klonowym parkiecie.

– Gdzie jest lód? – zapytał Shepherd, jak gdyby zupełnie nieświadomy gradu pocisków nieustannie bombardujących dom.

Brzęknęły tłuczone okna, zadzwoniły kaskady szkła, po czym kule zaczęły odłupywać drzazgi z ram, pruć tynk i dzwonić o rury w ścianach: ping-ping-ping.

Serce Dylana tłukło się jak u zaszczutego zająca; rozumiał, co czują małe zwierzęta, gdy ich sielskie łąki pierwszego dnia sezonu łowieckiego zmieniają się w pola śmierci.