42
Nawa główna hiszpańskiego barokowego kościoła, starej, przestronnej i pięknej budowli – w której odbywały się właśnie jakieś prace remontowe – była pośrodku
zwieńczona długim sklepieniem beczkowym, po bokach sklepieniami krzyżowymi, a przez środek biegła długa kolumnada złożona z masywnych trzydziestostopowych filarów spoczywających na rzeźbionych cokołach.
Tłum zgromadzony w kościele, liczący około trzystu osób, wydawał się bardzo maty w porównaniu z ogromną przestrzenią i rozmiarami elementów architektonicznych. Mimo że wszyscy
mieli na sobie odświętne stroje, nie mogli konkurować z kaskadami wielobarwnego światła padającego na nich przez zachodnie okna.,
Rurowa konstrukcja rusztowania – wzniesionego w celu odnowienia gipsowego fryzu zdobiącego trzy ściany – nie zdołała przysłonić wspaniałego blasku okien jaśniejących jak klejnoty. Wpadające do wnętrza promienie słoneczne przebijały szafirowe, rubinowe, szmaragdowe, ametystowe i żółto-brylantowe szklane kształty, rozrzucając skry światła w połowie nawy głównej i znacząc barwnymi cętkami część przejścia między ławkami.
W czasie odmierzonym dziesięcioma uderzeniami serca Dylan zdążył ogarnąć spojrzeniem cały kościół i poznać tysiące szczegółów jego ornamentów, formy i funkcji. O złożoności architektury baroku świadczył jednak fakt, że mimo wiadomości na temat tysięcy szczegółów Dylan wiedział o tej budowli mniej więcej tyle, ile egiptolog wiedziałby o nowo odkrytej piramidzie, gdyby zbadał tylko jej wierzchołek wysokości sześciu stóp, którego nie przysypały piaski Sahary.
Dokonawszy pobieżnych oględzin kościoła, Dylan opuścił wzrok i dostrzegł małą, może dziewięcioletnią dziewczynkę z warkoczami, zwiedzającą ciemny kąt olbrzymiej nawy głównej, do którego złożył ich Shepherd. Dziecko wstrzymało oddech, wlepiło w nich zaskoczone spojrzenie, zamrugało oczami, a potem odwróciło się i pobiegło do rodziców siedzących w ławce, chcąc ich z pewnością poinformować o przybyciu świętych albo złych czarodziejów.
Choć powietrze pachniało kadzidłem, tak jak w wizjach Jilly, nie słychać było ani muzyki, ani łopotu skrzydeł. Trzystu ludzi rozmawiało przyciszonymi głosami, których szum unosił się pośród kolumn tak lekko jak woń kadzidła.
Większość zgromadzonych siedziała w ławkach w przedniej części kościoła, zwrócona twarzą do prezbiterium. Jeżeli nikt nie był odwrócony i nie rozmawiał z sąsiadem z następnego rzędu, nie mogli zauważyć magicznego złożenia trojga ludzi, ponieważ nikt nie zerwał się z miejsca, by lepiej im się przyjrzeć, ani nie wydał okrzyku zdumienia.
Bliżej nich młodzi ludzie w smokingach prowadzili na miejsca spóźnialskich. Eskorta była zbyt zajęta, a goście zbyt zaaferowani zbliżającą się uroczystością, by zwrócić uwagę na cudowną materializację w odległym zacienionym kącie.
– Ślub – szepnęła Jilly.
– To tutaj?
– To Los Angeles. Mój kościół – powiedziała w oszołomieniu.
– Twój?
– Tu śpiewałam w chórze, kiedy byłam mała.
– Kiedy to się stanie?
– Niedługo – odrzekła.
– A jak?
– Będą strzelać.
– Znowu cholerne karabiny.
– Sześćdziesiąt siedem osób postrzelonych… czterdzieści śmiertelnie.
– Sześćdziesiąt siedem? – powtórzył, wstrząśnięty liczbą ofiar. – Czyli to nie będzie jeden bandyta.
– Więcej niż jeden – szepnęła. – Więcej niż jeden.
– Ilu?
Jej spojrzenie szukało odpowiedzi w kluczach zwartych sklepień biegnących łukiem w stronę nieba, lecz po chwili ześliznęło się po kolumnach z lśniącego marmuru na naturalnej wielkości rzeźby świętych zdobiące ich cokoły.
– Co najmniej dwóch – powiedziała. – Może trzech.
– Shep się boi.
– Wszyscy się boimy, bracie – odparł Dylan, bo w tej chwili nie było go stać na lepsze pocieszenie.
Jilly przyglądała się rodzinie i przyjaciołom państwa młodych, jak gdyby patrząc z tyłu na ich głowy, chciała swoim szóstym zmysłem wydedukować, czy ktoś spośród nich przyszedł tu z zamiarem dokonania mordu.
– Bandyci na pewno nie zostali zaproszeni na ślub – rzekł Dylan.
– Nie… chyba… nie…
Podeszła do wolnych ławek w ostatnim rzędzie, odrywając wzrok od zgromadzonych gości i spoglądając na prezbiterium za odległą balustradą.
Kolumnada oddzielała nawę główną od prezbiterium, podpierając poprzeczne łuki sklepienia. Za kolumnami znajdowało się miejsce dla chóru i ołtarz główny z cyborium i tabernakulum, za którym górował monumentalny, podświetlony od dołu krucyfiks.
Stając obok Jilly, Dylan rzekł:
– Może wejdą dopiero wtedy, kiedy zacznie się uroczystość. Wpadną i otworzą ogień.
– Nie. Już tu są.
Słysząc jej słowa, Dylan poczuł lodowaty chłód na karku. Jilly odwróciła się wolno, lustrując badawczo kościół, szukając.
Organista w prezbiterium uderzył w klawisze i rozległy się pierwsze nuty hymnu powitalnego.
Najwyraźniej robotnicy pracujący przy renowacji gipsowego fryzu zostawili otwarte okna lub drzwi, przez które do wnętrza dostali się dzicy lokatorzy, zajmując górne piętra. Spłoszone gołębie poderwały się ze swojej kryjówki w żebrach sklepień i na rzeźbionych w marmurze głowicach kolumn i sfrunęły w dół nawy głównej. Nie była to ogromna fala, jak przewidywała Jilly, ale zaledwie osiem czy dziesięć, najwyżej tuzin ptaków, które wzbiły się z różnych miejsc kościoła, lecz natychmiast połączyły się w stado i fruwały po tej stronie balustrady.
Na widok białoskrzydłego spektaklu goście wykrzyknęli, jak gdyby był to zaplanowany występ przed ceremonią zaślubin, a ponad ich głosami dał się słyszeć srebrzysty śmiech kilkorga uradowanych dzieci.
– Zaczyna się – oznajmiła Jilly, a na jej przybrudzonej krwią twarzy odmalowało się przerażenie.
Stado zataczało koła pod sklepieniem kościoła, polatując od rodziny panny młodej do rodziny pana młodego i z powrotem, przesuwając się równocześnie w głąb nawy głównej.
Jeden z młodzieńców wprowadzających gości wykazał się refleksem i ruszył na koniec nawy głównej, przebiegł pod rusztowaniem, przez otwarte drzwi do ogrodzonego przejścia, przypuszczalnie zamierzał otworzyć podwójne drzwi wejściowe, aby skrzydlaci intruzi mieli którędy uciec.
Jak gdyby synchronizując lot z dźwiękami hymnu i błogosławiąc zebranych, ptaki wzbiły się do lotu, potem zanurkowały i zatoczyły łuk od prezbiterium do przeciwległej ściany nawy głównej. Przyciągane powiewem świeżego powietrza i blaskiem słonecznym nieprzesączonym przez witraże, gołębie skierowały się w stronę otwartych drzwi i wyleciały z kościoła, zostawiając po sobie tylko kilka świetliście białych piórek, które polatywały w powietrzu.
Jilly z początku wpatrywała się jak urzeczona w piórka unoszone ciepłym prądem, lecz po chwili nagle skierowała wzrok na szczyt rusztowania stojącego pod wschodnią ścianą nawy głównej.
– Tam, na górze.
Wierzchołki wszystkich łukowatych okien znajdowały się około dwudziestu stóp nad posadzką kościoła. Szczyt rusztowania sięgał dwie stopy wyżej, aby robotnicy mieli swobodny dostęp do pasa rzeźbionego i malowanego gipsu szerokości trzech stóp, który zaczynał się około dwudziestu czterech stóp nad podłogą.
Górna platforma robocza, na której w ciągu tygodnia prowadzili prace remontowe rzemieślnicy i robotnicy, miała mniej więcej pięć stóp szerokości, czyli prawie tyle, co środkowe przejście między ławkami, i była zbudowana z kawałków sklejki zamocowanych do poziomych rur, które stanowiły zwieńczenie rusztowania. Nie widzieli, kto może się czaić na tym odizolowanym od reszty kościoła wzniesieniu, ponieważ rusztowanie było za wysokie, a pod sklepieniem nie paliły się lampy używane przez robotników i panował mrok.