W ścianie nawy głównej naprzeciw ołtarza nie było okien, jednak ciągnął się wzdłuż niej fryz, a także rusztowanie. Dziesięć stóp dalej, tuż po lewej ręce Shepherda, znajdowała się wbudowana w rusztowanie drabina: rurkowe szczeble pokrywała gęsto rowkowana guma.
Dylan podszedł do drabiny, dotknął szczebla nad swoją głową i natychmiast poczuł dotyk śladu psychicznego złych ludzi, jak nagłe ukłucie skorpiona.
Jilly, która razem z nim pospieszyła do drabiny, musiała dostrzec okropną zmianę w wyrazie jego twarzy i oczu.
– O Boże, co?
– Trzech – powiedział, odrywając dłoń od szczebla, kilkakrotnie wyginając i zaciskając palce, jak gdyby chciał się pozbyć mrocznej energii, która wczepiła się w jego rękę jak pijawki. – Fanatycy. Chorzy z nienawiści. Chcą zabić cały orszak, księdza i tylu gości, ilu się da.
Jilly odwróciła się w stronę ołtarza. – Dylan!
Podążając za jej wzrokiem, ujrzał księdza i dwóch ministrantów, którzy zjawili się już w prezbiterium i schodzili ambitem od ołtarza w stronę balustrady.
Do nawy głównej weszli bocznymi drzwiami dwaj młodzi mężczyźni w smokingach i ruszyli w stronę środkowego przejścia. Pan młody i pierwszy drużba.
– Musimy ich ostrzec – powiedziała Jilly.
– Nie. Jeżeli zaczniemy krzyczeć, nie będą wiedzieli, kim jesteśmy i mogą nie zrozumieć, o co nam chodzi. Nie zareagują od razu – a bandyci zareagują. Otworzą ogień. Nie zabiją panny młodej, ale trafią pana młodego i mnóstwo gości.
– W takim razie musimy wejść na górę – odparła, chwytając się drabiny, jakby zamierzała wspiąć się na rusztowanie. Zatrzymał ją, kładąc jej dłoń na ramieniu.
– Nie. Pamiętaj o wibracjach. Całe rusztowanie zacznie się trząść. Poczują, że wchodzimy. Będą wiedzieli, że idziemy. Shepherd stał w zupełnie niezwykłej dla siebie pozie: nie pochylał głowy, nie garbił się i nie gapił w podłogę, ale z zadartą głową przyglądał się polatującemu piórku.
Stając między bratem a piórkiem, Dylan spojrzał mu prosto w oczy.
– Shep, kocham cię. Kocham cię… i chcę, żebyś się skupił. Odrywając wzrok od piórka i zatrzymując go na Dylanie, Shep powiedział:
– Biegun północny.
Przez chwilę Dylan stał skonsternowany, dopóki nie zorientował się, że Shep powtarza jedną z odpowiedzi Jilly na jego monotonnie powtarzane pytanie „Gdzie jest lód?".
– Nie, bracie, daj spokój z biegunem północnym. Skup się, tu i teraz.
Shep mrugał oczami jak gdyby zdziwiony.
Obawiając się, że brat zamknie oczy i wycofa się do bezpiecznego kąta w swoim umyśle, Dylan powiedział:
– Szybko, musisz nas natychmiast zabrać stąd tam. – Wskazał posadzkę pod ich stopami. – Stąd. – Potem wskazał na szczyt rusztowania stojącego z tyłu nawy głównej, a drugą ręką odwrócił głowę Shepa w tym kierunku. – Na tę platformę, tam. Stąd tam, Shep. Stąd tam.
Skończył się hymn powitalny. Ostatnie dźwięki organowe odbijały się głuchym echem od sklepień i kolumnad.
– Stąd? – spytał Shep, pokazując posadzkę między nimi. – Tak.
– Tam? – spytał Shep, pokazując platformę roboczą nad ich głowami.
– Tak, stąd tam.
– Stąd tam? – powtórzył Shep, marszcząc w zdumieniu czoło. – Stąd tam, bracie.
– Niedaleko – rzekł Shep.
– Rzeczywiście, skarbie – zgodziła się Jilly. – Niedaleko i wiemy, że potrafisz dokonać o wiele większych rzeczy, składać o wiele dalej, ale w tej chwili wystarczy, żebyś złożył nas stąd tam.
Gdy wybrzmiały ostatnie tony hymnu, na parę sekund zapadła cisza sięgająca najdalszych zakątków kościoła i nagle organista zaczął grać „Oto panna młoda".
Dylan spojrzał na środkowe przejście między ławkami i w odległości mniej więcej osiemdziesięciu stóp ujrzał piękną młodą kobietę wychodzącą z ogrodzonego przejścia przed drzwiami, której towarzyszył przystojny młodzieniec w smokingu. Przeszli pod rusztowaniem, minęli chrzcielnicę ze święconą wodą i znaleźli się w nawie głównej. Kobieta była ubrana w błękitną suknię i błękitne rękawiczki i trzymała mały bukiet kwiatów. Druhna wsparta na ramieniu drużby. Poważni i skupieni na tempie kroków, szli w klasycznym przerywanym rytmie orszaku panny młodej.
– Tutam? – zapytał Shep.
– Tutam – przytaknął zniecierpliwiony Dylan. – Tutam! Goście podnieśli się z miejsc i odwrócili, by obserwować wejście panny młodej. Orszak z pewnością zupełnie przykuje ich uwagę i prawdopodobnie nikt, może z wyjątkiem jednej dziewczynki z warkoczami, nie zauważy zniknięcia trzech postaci z odległego zacienionego kąta.
Palcami jeszcze wilgotnymi od krwi Jilly, Shepherd znów sięgnął po jej rękę.
– Poczuj, jak to działa, cała zupełność wszystkiego.
– Stąd tam – przypomniała mu Jilly.
Gdy weszła druga druhna z towarzyszem, wszystko, co Dylan widział, złożyło się i uleciało.
43
Pod ich stopami rozłożyła się górna platforma rusztowania, która zaskrzypiała i lekko zadrżała, przyjmując na siebie ich ciężar i Dylan zobaczył po prawej stronie rzeźbiony fryz, a po lewej karkołomną przepaść.
Pierwszy z trzech bandytów – brodaty, z rozczochranymi włosami, o wielkiej głowie na chudej szyi – siedział w odległości zaledwie kilku stóp od nich, opierając się o ścianę nawy. Obok niego leżał karabin szturmowy i sześć zapasowych magazynków.
Choć rozpoczęła się już muzyka na wejście orszaku, fanatyk nie zajął jeszcze pozycji strzeleckiej. Leżał obok niego „Entertainment Weekly", którego lekturą skracał sobie widocznie czas oczekiwania. Dosłownie przed chwilą wyciągnął z opakowania czekoladkę w kształcie grubego kółeczka.
Zdziwiony wstrząsem, który zakołysał rusztowaniem, bandyta odwrócił się w lewo. Spojrzał zdumiony na górującego nad nim Dylana, który stał nie dalej niż cztery stopy od niego.
Facet działał zupełnie mechanicznie. Mimo że szeroko otworzył oczy ze zdumienia, pstryknął kciukiem, wrzucając czekoladowe kółeczko prosto do ust.
Dylan mocno go kopnął, wbijając mu w gardło chyba nie tylko czekoladkę, ale też parę zębów.
Głowa miłośnika czekoladek odskoczyła do tyłu i uderzyła w gipsowy fryz. Oczy uciekły mu w głąb czaszki, głowa zwisła bezwładnie na szyi i osunął się nieprzytomny na bok.
Wymierzając mu kopniaka, Dylan stracił równowagę. Zakołysał się, chwycił jedną ręką fryzu i uniknął upadku w czeluść.
Dylan stanął na rusztowaniu pierwszy, najbliżej bandyty, mając Shepa za plecami.
Jilly rozłożyła się ostatnia i puściła rękę Shepa, wciąż czując, jak to działa, czując całą zupełność wszystkiego.
– Ach! – wyrzuciła z siebie, bo wiedziała, że nie znajdzie właściwych słów, by opisać to, czego się dowiedziała – bardziej intuicyjnie niż intelektualnie – o architekturze rzeczywistości. – Ach!
W bardziej sprzyjających okolicznościach być może usiadłaby i spędziła na rozmyślaniach godzinę albo rok, ssąc własny kciuk i od czasu do czasu wołając mamusię. Jednak wznieśli się nie tylko z posadzki kościoła na szczyt rusztowania, ale także w pobliże śmierci, czuli jej lodowaty oddech i Jilly nie miała czasu na przyjemność czerpaną z ssania kciuka.
Gdyby Dylan nie poradził sobie z tym ludzkim szczurem, nie mogłaby mu w żaden sposób pomóc i ostatecznie zostaliby skazani na śmierć od kul. Dlatego też kiedy Dylan kopał bandytę w szczękę, Jilly natychmiast zaczęła się rozglądać, szukając dwóch pozostałych.