Dwadzieścia dwie stopy niżej goście przyglądali się, jak za orszakiem zmierza pierwsza druhna. Orszak pokonał już połowę drogi do ołtarza. Wysokość i cień osłaniały całą ich trójkę i zebrani nie widzieli, jak Dylan kopie, Jilly rozgląda się, a Shep shepie.
Panny młodej nie było jeszcze widać.
Za pierwszą druhną szedł, celebrując z namaszczeniem każdy krok, mały chłopiec, który niósł obrączki. Za nimi podążała śliczna jasnowłosa dziewczynka w wieku pięciu czy sześciu lat, ubrana w białą koronkową sukienkę i białe rękawiczki, z białymi wstążkami we włosach; trzymała mały pojemnik z płatkami róż, które sypała przed panną młodą.
Akordy marsza wybuchające spod palców organisty niosły pod sklepienia obietnice małżeńskiego szczęścia i zdawało się, że w szale radości z powodu zbliżających się zaślubin zaraz zburzą podtrzymujące dach kolumny.
Jilly dostrzegła drugiego bandytę na rusztowaniu pod zachodnią ścianą, nad kolorowymi oknami, wysuniętego daleko z przodu nawy głównej, skąd mógł bez kłopotu wziąć na cel prezbiterium i strzelać przez kolumnadę, pod poprzecznymi łukami sklepienia. Leżał na platformie wychylony w stronę czekającego pana młodego i pierwszego drużby.
Mimo słabego światła na górze zdołała zobaczyć, że morderca nie odwrócił się, żeby spojrzeć na orszak, ale spokojnie przygotowywał się do rzezi, namierzając cel i obliczając trajektorię pocisków.
Dylan dołączył do Jilly i Shepa, trzymając karabin za lufę. – Widzisz ich?
Wskazała na zachodnie rusztowanie.
– Tam jest drugi, ale nie wiem, gdzie trzeci.
Nie widzieli stąd za dobrze rusztowania na wschodniej ścianie. Część górnej platformy przysłaniało wiele kolumn. Dylan poprosił Shepherda, żeby złożył ich z południowego rusztowania, ale bardzo precyzyjnie, tak aby znaleźli się dokładnie obok leżącego na zachodniej platformie bandyty. Dylan chciał być przy nim pierwszy, żeby kolbą karabinu odebranego pierwszemu mordercy wymierzyć sprawiedliwość drugiemu. – Znowu niedaleko – zauważył Shep.
– Rzeczywiście. Krótka podróż – przytaknął Dylan. – Shep umie daleko.
– Tak, bracie, wiem, ale musimy niedaleko. – Shep umie bardzo daleko.
– Wystarczy stąd tam, bracie.
W nawie pod nimi ukazała się panna młoda prowadzona pod ramię przez ojca.
– Szybko, skarbie – dodała niecierpliwie Jilly. – Musimy się tam złożyć jak najszybciej. Dobrze?
– Dobrze – odparł Shep.
Nadal stali na szczycie południowego rusztowania. – Skarbie? – ponagliła Jilly.
– Dobrze.
„Oto panna młoda" – huczały organy, ale ona już ich minęła. Zbliżała się do balustrady prezbiterium, przed którą czekał pan młody.
– Bracie, co jest, dlaczego jeszcze się nie składamy? – Dobrze.
– Bracie, słuchasz mnie, naprawdę słuchasz? – Myślę – odrzekł Shep.
– Nie myśl, na litość boską, składaj. – Myślę.
– Złóż nas stąd! – Dobrze.
Pan młody, pierwszy drużba, druhny i drużbowie, pierwsza druhna, chłopiec z obrączkami, dziewczynka z kwiatami, ojciec
panny młodej i panna młoda – cały orszak znalazł się w polu rażenia mordercy zajmującego pozycję na zachodnim rusztowaniu i najprawdopodobniej weszli także pod lufę trzeciemu bandycie, który jeszcze nie został zlokalizowany.
– Dobrze.
Shep sięgnął poza świat, który widzimy, za to, co wyczuwamy pięcioma zmysłami, i ścisnął w palcach głęboką strukturę rzeczywistości, która przypominała najcieńszą błonę, najprostszą pod słońcem, a jednak składała się z jedenastu wymiarów. Przekręcił ją lekko, czyniąc czas i przestrzeń posłusznymi swojej woli, i złożył ich troje z południowego rusztowania na rusztowanie zachodnie lub – ściśle rzecz biorąc – złożył i oddalił od nich południe, a potem złożył i przybliżył do nich zachód, choć to rozróżnienie wyłącznie techniczne, bo efekt był identyczny.
Kiedy ich rzeczywistością stało się rusztowanie pod zachodnią ścianą, Jilly zobaczyła, jak Dylan unosi nad głowę karabin, zamierzając użyć kolby jak maczugi.
Drugi bandyta leżał na brzuchu, podpierając się lekko na lewym przedramieniu i spoglądając przez kościół na wschodnią ścianę. Do paska miał przytroczoną uwięź, którą niczym alpinista przewlókł przez karabińczyk zamocowany w ścianie, najprawdopodobniej po to, żeby przeciwdziałać skutkom odrzutu i zapewnić sobie stabilność, gdyby postanowił strzelać na stojąco.
Nie nosił brody jak jego kompan, lecz kilkudniowy zarost, i był ubrany w spodnie robocze oraz koszulkę ozdobioną na plecach uniwersalnym symbolem patriotyzmu amerykańskiego – logo Budweisera – mimo to nie przeszedłby przez kontrolę celną na wschód od Akela w Nowym Meksyku, gdzie nawet na biednego Freda w podejrzanej doniczce patrzyli bardzo nieufnie. Bandyta uniósł się na lewej ręce, żeby dać komuś sygnał prawą. Tym kimś okazał się trzeci morderca.
Dokładnie naprzeciw wielbiciela budweisera podniósł się ostatni z bandytów – ostro zarysowany cień wśród innych bezkształtnych cieni. Zapewne również był zabezpieczony uwięzia i uzbrojony w karabin szturmowy – w nikłym świetle widać było, że to krótki karabinek, jeden z tych morderczych automatów ze składanym łożem.
– Shep chce ciasta – powiedział Shepherd, jak gdyby właśnie zdał sobie sprawę, że to ślub. Dylan rąbnął drugiego bandytę kolbą karabinu w głowę, a Jilly zorientowała się, że są w potrzasku i bez wątpienia zostaną zastrzeleni, podobnie jak orszak i wielu gości.
Trzeci morderca, który był świadkiem ich cudownej materializacji i widział, jak jego kompan dostaje cios w głowę i traci przytomność, mógł w jednej sekundzie otworzyć ogień, zanim Shepherda udałoby się przekonać, że muszą odbyć jeszcze jedną krótką podróż.
Istotnie, gdy kolba wyładowała z odpowiednią siłą na czaszce drugiego bandyty, trzeci zaczął unosić karabin w kierunku zachodniego rusztowania.
– Tu, tam – powiedziała Jilly. – Tu, tam.
W nadziei, że pamięta mechanizm jedenastowymiarowej macierzy i całej zupełności wszystkiego tak samo dobrze jak sto osiemnaście dowcipów o grubych tyłkach, Jilly zsunęła z ramienia torebkę, która wylądowała na platformie u jej stóp. Ujęła w palce szczyptę niczego, przekręciła i złożyla się z zachodniej ściany na wschodnie rusztowanie, mając nadzieję, że zaskoczenie da jej przewagę i uda się jej wyrwać broń z rąk mordercy, zanim ten naciśnie spust. Złożyła sama siebie i tylko siebie, ponieważ w ostatniej chwili, gdy przekręcała palce, pomyślała o filmie „Mucha" i nie chciała nadstawiać głowy, gdyby nos Dylana miał zostać na zawsze umieszczony pod lewą pachą Shepherda.
Prawie udało się jej przenieść z rusztowania na rusztowanie. Od celu dzieliło ją zaledwie osiem czy dziesięć stóp.
Stała obok Shepa na szczycie zachodniego rusztowania, a pół chwili później rozłożyła się w powietrzu, dwadzieścia dwie stopy na posadzką kościoła.
Choć jej dokonanie, mimo że dalekie od doskonałości, należało uznać za osiągnięcie pod każdym względem fantastyczne i choć horda pracowitych nanomaszyn i nanokomputerów w czasie krótszym niż jeden dzień obdarzyła ją zdumiewającymi zdolnościami, Jillian Jackson nie potrafiła latać. Zmaterializowała się tak blisko trzeciego bandyty, że zobaczyła jego wybałuszone oczy i minę wyrażającą absolutne i bezbrzeżne zdumienie, przez sekundę zdawała się wisieć w powietrzu, lecz potem runęła w dół jak studziesięciofuntowy kamień.
Terrorysta ubrany w koszulkę z logo Budweisera musiał mieć niezwykle twardą głowę, zważywszy na fakt, że wspólną cechą wszystkich, którzy poświęcają swoje życie bezsensownej przemocy, jest nieczułość na nowe idee i prawdę. Okazało się jednak, że kolba karabinu była twardsza.