Jak na człowieka o wrażliwej duszy artysty Dylan poczuł dziwnie wielką przyjemność na dźwięk zetknięcia kolby z czaszką i chętnie powtórzyłby cios, gdyby nie usłyszał Jilly, która powiedziała: „Tu, tam". Wyraźna obawa w jej głosie zaniepokoiła go.
Kiedy na nią spojrzał, złożyła się w gwiazdkę o konturach cienkich jak linie narysowane ołówkiem, które natychmiast złożyły się w maleńką kropkę i zniknęły. Serce Dylana zdążyło uderzyć raz, potem drugi – czyli upłynęła sekunda, może mniej -gdy Jilly pojawiła się zawieszona w powietrzu wysoko nad gośćmi zgromadzonymi w kościele.
Wisiała tam wbrew prawu ciążenia przez chwilę trwającą dwa głośne uderzenia serca Dylana, jak gdyby podtrzymywała ją fala muzyki organowej, a potem kilku gości krzyknęło w szoku, widząc ją zawieszoną nad swoimi głowami. Jego serce na moment zamarło, po czym znów rozległ się mocny łomot świadczący o wznowieniu krążenia i Dylan zobaczył, jak Jilly spada prosto we wrzeszczący ze zgrozą chór.
Lecąc w dół, zniknęła.
~ ~Trudna publiczność czasem przyjmowała jej materiał w milczeniu, niekiedy nawet ją wygwizdywała, ale nigdy dotąd żadna publiczność na nią nie wrzeszczała. Być może Jilly odpowiedziałaby im wrzaskiem, spadając prosto między przerażonych widzów, lecz za bardzo pochłaniało ją ściskanie w palcach struktury rzeczywistości i składanie się z rozdziawionej paszczy śmierci na szczyt wschodniego rusztowania, gdzie zamierzała się dostać, kiedy opuściła Dylana, który walił drugiego bandytę kolbą w głowę.
Rubinowe i szafirowe promienie światła wpadające przez witraże, rzeźbiony marmur kolumn, rzędy drewnianych ławek, przerażone twarze odwrócone do góry nogami – wszystko nagle się złożyło. Jednak sądząc po błękitnobiałej jasności przeważającej w kalejdoskopowym wzorze, jaki szybko składał się wokół niej, miejsce, do którego trafiła, było zbyt mocno oświetlone jak na platformę na szczycie wschodniego rusztowania.
Oczywiście, okazało się, że stoi na dachu kościoła i znów chybiła, składając się o dobre dziesięć stóp powyżej celu. Lazurowy błękit nieba, białe, pierzaste chmury, złoty blask słońca. Czerń płytki łupkowej dachu.
Dach z czarnych łupków o niebezpiecznie stromym spadku.
Patrząc na ulicę w dole, poczuła, że dostaje zawrotów głowy. Kiedy spojrzała na wieżę dzwonnicy górującą trzy piętra nad dachem, zawroty jeszcze się nasiliły.
Chciała się złożyć z dachu kościoła natychmiast – lecz na moment zastygła w bezruchu, straciła zimną krew i opadł ją lęk, że popełni jeszcze większy błąd. Może tym razem rozłoży się
wbita połową ciała w marmurową kolumnę w nawie głównej, z drugą połową ciała na zewnątrz, wstrząsaną przedśmiertnymi drgawkami, a większość jej narządów wewnętrznych na zawsze połączy się z kamieniem.
Skoro już pomyślała o tak makabrycznym rozwoju wypadków, była prawie pewna, że tak się właśnie stanie. Nie potrafi wyrzucić z pamięci widoku siebie samej w połowie złączonej z kamieniem i kiedy złoży się „stądtam", „tam" okaże się środkiem kolumny, a ona pozostanie bardziej związana z kościołem niż w czasach, gdy śpiewała w chórze.
Mogła postać jeszcze kilka minut na dachu, aż się uspokoi i odzyska pewność siebie; okazało się jednak, że taka możliwość nie wchodzi w grę. Po trzech, najwyżej czterech sekundach zaczęła się zsuwać.
Może łupkowe płytki były czarne, kiedy kładziono dach, ale równie dobrze mogły być szare, zielone czy różowe. Teraz, w połowie bezdeszczowego lata, dachówki były czarne i gładkie, ponieważ gęste od smogu powietrze pokryło je drobnym pyłem sadzy.
Sadza okazała się drobna jak sproszkowany grafit. Sproszkowany grafit to doskonały smar. Sadza także.
Na szczęście Jilly stała blisko szczytu dachu; dlatego nie zsunęła się od razu na jego skraj i nie runęła na beton, łamiąc wszystkie kości, ani nie nadziała się na sterczący groźnie żelazny
płot, ani nie wpadła w paszcze czyhającej sfory pitbulterierów. Zjechała mniej więcej dziesięć stóp i nagle odzyskała przyczepność, tak gwałtownie, że omal nie poleciała do przodu. Zdołała się jednak utrzymać na nogach.
Potem znów zaczęła się ześlizgiwać. Zjeżdżała po czarnych płytkach do progu skoczni. Szykowała się do skoku. Nabierała prędkości, żeby uzyskać odległość kwalifikacyjną do olimpiady.
Jilly miała na nogach buty sportowe i sama była dość wysportowana, nie umiała się jednak zatrzymać. Choć wymachiwała rękami jak drwal w konkursie obracania nogami bala, z trudem utrzymywała równowagę i nagle jej jedna stopa straciła kontakt z podłożem. Spadała, zdając sobie sprawę, że
grzmotnie w dach kością ogonową. Żałowała, że zamiast chudego tyłka nie ma grubego pupska, ale wszystkie lata odmawiania sobie pączków w końcu się na niej zemściły. Za chwilę otworzy się pod nią przepaść.
Akurat. Nie chciała umierać śmiercią Negatywnie Nastawionej Jackson. Miała dość siły woli, aby samej decydować o swoim przeznaczeniu, zamiast być bierną ofiarą losu.
Cała zupełność wszystkiego, piękna w swej jedenastowymiarowej prostocie, złożyła się na jej rozkaz i Jilly opuściła pokryty sadzą dach, nie kończąc zjazdu w otchłań śmierci.
Kiedy spadając na posadzkę kościoła, Jilly uniknęła, goście wrzasnęli jeszcze głośniej, a organista oderwał palce od klawiatury. Potem wrzaski równocześnie ucichły i wszyscy jak jeden mąż wstrzymali w zdumieniu oddech.
Oglądając spektakl z góry, Shepherd powiedział: – No, no.
Dylan błyskawicznie spojrzał na platformę wschodniego rusztowania, gdzie stał trzeci bandyta z karabinem. Chyba zbyt oszołomiony, żeby wykonać swój pierwotny plan, morderca nie otworzył jeszcze ognia. Wahanie nie mogło trwać długo; w ciągu paru sekund jego nienawiść okaże się potężniejsza od zaskoczenia, jakie wywołał w nim widok niezaprzeczalnego cudu.
– Bracie, stąd tam. – No, no.
– Zabierz nas tam, bracie. Do złego człowieka. – Myślę.
– Nie myśl, bracie. Po prostu składaj. Stąd tam. Tymczasem na dole większość gości, którzy nie patrzyli w górę, gdy Jilly najpierw pojawiła się w powietrzu, a potem, spadając, zniknęła, odwrócili się skonsternowani do tych, którzy wszystko widzieli. Jakaś kobieta zaczęła płakać, a piskliwy dziecięcy głosik – należący bez wątpienia do pewnej dziewczynki z warkoczami – powiedział:
– Mówiłam ci, mówiłam! – Bracie…
– Myślę.
– Na litość boską… – No, no.
Jak było do przewidzenia, jeden z gości-kobieta w różowym kostiumie i różowym kapeluszu z piórami – zauważył trzeciego
mordercę, który stał wychylony na skraju platformy na szczycie wschodniego rusztowania i spoglądał w dół, zabezpieczony liną przymocowaną do ściany. Kobieta w różowym kostiumie musiała też zobaczyć karabin, bo pokazała na niego i wrzasnęła.
Nic nie mogło lepiej wyrwać bandyty ze zbawiennego wahania niż ten alarmujący krzyk.
Jilly złożyła się z brudnego od sadzy dachu na platformę rusztowania, spodziewała się ujrzeć trzeciego bandytę i kopnąć go w głowę, brzuch, jądra czy jakiekolwiek inne nadające się do kopania miejsce, które akurat nadstawi. Zobaczyła jednak przed sobą długą i pustą platformę, po lewej malowany gipsowy fryz, a po prawej masywne marmurowe kolumny wznoszące się do sufitu kościoła.
Zamiast zwielokrotnionego wrzasku, jaki towarzyszył jej złożeniu się w powietrzu, usłyszała krzyk tylko jednej osoby. Spojrzała w dół i zobaczyła kobietę w różowym kostiumie usiłującą przestrzec pozostałych gości przed niebezpieczeństwem.
– Tam, tam na górze! – zawołała kobieta, wskazując nie na Jilly, lecz obok niej.