Выбрать главу

Zorientowawszy się, że stoi przodem do tylnej ściany nawy, a nie do ołtarza, Jilly odwróciła się i ujrzała trzeciego mordercę, który znajdował się dwadzieścia stóp od niej i patrzył na tłum w dole. Trzymał karabin lufą w górę, wycelowany w sklepienie sufitu – ale zaczął właśnie reagować na krzyk kobiety w różowym stroju.

Jilly ruszyła na niego. Dwadzieścia cztery godziny temu uciekałaby przed uzbrojonym człowiekiem, a teraz biegła prosto na niego.

Choć serce podchodziło jej do gardła i tłukło głośno jak bęben w cyrku, a strach jak wąż ściskał jej trzewia, zachowała na tyle przytomności umysłu, by zastanowić się przez chwilę, czy odkryła w sobie nowe pokłady odwagi, czy raczej postradała zmysły. Może jedno i drugie.

Wyczuwała też, że impuls, który kazał jej zaatakować bandytę, mógł mieć związek z faktem, że nanogadżety, pracowicie przebudowujące jej mózg, dokonują w niej głębokich zmian, fundamentalnych i daleko ważniejszych od nadnaturalnych zdolności, jakie posiadła. Nie była to miła myśl.

Dwadzieścia stóp dzielące ją od niedoszłego mordercy panny młodej dłużyły się jak maraton. Dykta zdawała się pod nią

poruszać, utrudniając jej bieg, jakby była ruchomą bieżnią. Mimo to wolała puścić się biegiem, niż jeszcze raz zaufać swej jeszcze niezbyt dopracowanej umiejętności składania.

Ciężkie bum-bum-bum stóp na platformie i wstrząsające rusztowaniem wibracje oderwały uwagę bandyty od zgromadzonych w kościele. Kiedy odwracał głowę w stronę Jilly, wpadła na niego z takim impetem, że aż zakołysał się na boki, i chwyciła karabin.

Natychmiast po zderzeniu próbowała wyrwać mordercy broń. Jego ręce zdawały się przyklejone do karabinu, jednak Jilly też trzymała mocno, choć straciła równowagę i spadła z rusztowania.

Silny uchwyt broni ocalił ją przed kolejnym upadkiem. Dzięki linie nie pociągnęła za sobą bandyty, który został na platformie, przymocowany do ściany.

Dyndając w powietrzu, czując cuchnący czosnkiem oddech fanatyka i patrząc w jego oczy – czarne studnie emanujące nienawiścią-Jilly poczuła w sobie gniew, jakiego nigdy dotąd nie zaznała. Gniew zmienił się we wściekłość podsycaną myślą o wszystkich synach Kaina, podobnych do tego człowieka, od których roiły się wzgórza i miasta tego świata, którymi powodowały niezliczone utopijne wizje naprawy społeczeństwa, ale także własne szaleństwo – łaknących przemocy i krwi, chorych od marzeń o władzy.

Jilly uwiesiła się karabinu całym ciężarem ciała i morderca nie miał tyle siły, by wyrwać jej broń z rąk. Zaczął więc kręcić karabinem w lewo i prawo, tam i z powrotem, nadając jej moment obrotowy i obciążając nadgarstki. Każdy skręt zgodnie z prawami fizyki wymagał rotacji, która w końcu miała wyrwać jej z rąk karabin, jeśli ciało Jilly było posłuszne prawom fizyki.

Ból w torturowanych stawach i ścięgnach nadgarstków wkrótce stał się nie do zniesienia, znacznie gorszy niż pieczenie po wbitej drzazdze. Gdyby Jilly puściła karabin, mogłaby złożyć się, spadając, ale zostawiłaby broń w rękach bandyty. A zanim zdążyłaby wrócić, posłałby setki pocisków w tłum, który stał jak sparaliżowany, oglądając toczącą się pod sklepieniem walkę, i nikomu nie przyszło jeszcze na myśl, żeby uciec z kościoła.

Jej wściekłość przerodziła się w furię podsycaną głębokim poczuciem niesprawiedliwości i współczuciem dla niewinnych, którzy zawsze padają ofiarą morderców takich jak ten; dla matek i dzieci rozrywanych na kawałki przez zamachowców samobójców, dla zwykłych obywateli, którzy często trafiają w środek strzelaniny między rywalizującymi ze sobą gangami ulicznymi, dla kupców mordowanych dla paru dolarów z kas sklepowych – dla pewnej panny młodej i jej oblubieńca oraz dziewczynki z kwiatami, których kule mogły roznieść na strzępy w dniu, kiedy miała panować radość.

Furia dodała jej sił i Jilly spróbowała kontrować ruchy bandyty, wymachując nogami w przód i w tył, w przód i w tył, jak akrobata na trapezie. Im skuteczniej udawało się jej wykonywać wymachy, tym trudniej było mu kręcić karabinem.

Przeguby bolały, jakby palił je żywy ogień; bandycie musiało się wydawać, że za chwilę ramiona wyskoczą mu z panewek. Im dużej wisiała na karabinie, tym większe było prawdopodobieństwo, że on pierwszy puści broń. Wówczas nie będzie już potencjalnym mordercą, ale po prostu szaleńcem na rusztowaniu z zapasowymi magazynkami amunicji, której nie może wykorzystać.

– Jillian? – Ktoś na dole wykrzyknął w zdumieniu jej imię. – Jillian? – Była prawie pewna, że to ojciec Francorelli, ksiądz, któremu się spowiadała i który przez większą część życia Jilly udzielał jej sakramentów – ale nie odwróciła się, by na niego spojrzeć.

Najbardziej dawał się jej we znaki pot. Słone krople z czoła bandyty kapały prosto na nią, co wzbudzało w niej wstręt, ale bardziej przeszkadzał jej własny pot. Miała śliskie ręce. Jej uchwyt słabł z każdą sekundą.

Wkrótce przyszło wybawienie z trudnego położenia: albo pękła lina, albo puścił wbity w ścianę karabińczyk i uwięź przestała utrzymywać ciężar ich obojga.

Spadając, bandyta wypuścił broń. – Jillian!

Spadając, Jilly się złożyła.

Słowa „zdziwienie" i „zdumienie" określają chwilowe obezwładnienie umysłu spowodowane czymś nieoczekiwanym, choć „zdziwienie" może bardziej dotyczyć emocji, a „zdumienie" reakcji intelektu. „Osłupienie" oznacza doznanie głębsze i bardziej intensywne, stan oszołomienia, jaki wywołuje w nas coś niesłychanie zaskakującego.

Dylan w osłupieniu przyglądał się z zachodniego rusztowania, jak Jilly pędzi sprintem po platformie, zderza się z bandytą, spada z rusztowania i wisząc na karabinie, wykonuje z zapałem ćwiczenia, jak gdyby brała udział w przesłuchaniu dla kandydatów na cyrkowców urządzonym przez słynną rodzinę Wallenda.

– No, no – powiedział Shepherd, gdy lina zerwała się, wydając trzask niczym gigantyczny bicz, a Jilly i morderca runęli w dół. Uwięzieni w ławkach goście z przeraźliwym piskiem próbowali się odsunąć albo uchylić.

Cztery stopy nad podłogą Jilly i karabin zniknęli, lecz nieszczęsny złoczyńca spadł tam, gdzie miał spaść. Rąbnął szyją w oparcie ławki, złamał kark, zrobił salto, przelatując do następnego rzędu, i spuentował śmiercią swój widowiskowy występ, zastygając w plątaninie kończyn między dystyngowanym siwowłosym panem w granatowym garniturze w prążki a dostojną matroną w drogim beżowym kostiumie oraz ładnym kapeluszu z piórami i szerokim rondem.

Gdy Jilly zjawiła się obok Shepa, bandyta był już martwy, ale przewalał się jeszcze przez ławki, przybierając ostateczną pozę, w której będzie go chciał unieśmiertelnić policyjny fotograf. Odłożyła karabin.

– Wkurzyłam się.

– Widzę – odparł Dylan.

– No, no – powiedział Shepherd. – No, no.

Goście krzyczeli, gdy bandyta odbił się od oparcia ławki, spadł do tylnego rzędu i znieruchomiał z przekrzywioną głową i dziwnie wykręconą ręką, jakby wziął się pod bok. Potem jakiś mężczyzna w szarym garniturze dostrzegł Jilly, która stała z Dylanem i Shepem na szczycie zachodniego rusztowania, i pokazał ją reszcie zgromadzonych. W jednej chwili gromada wiernych stanęła z zadartymi głowami i wpatrywała się w nią. Wszyscy zamilkli, zapewne w szoku, więc w kościele zapadła głęboka, prawdziwie grobowa cisza.

Gdy cisza przedłużała się, nabrzmiewając grozą, Dylan wyjaśnił Jilly:

– Osłupieli.

W tłumie na dole Jilly ujrzała młodą kobietę w mantyli. Być może tę samą, którą widziała na pustyni.

Zanim tłum zdążył ochłonąć i wpaść w panikę, Dylan przemówił głośno, chcąc uspokoić gości: