– Zgłaszali się skazańcy z dożywociem. Najgorsi z najgorszych. Gdybyście mieli spędzić resztę życia w śmierdzącym meksykańskim więzieniu, ale dostalibyście szansę zarobienia na luksusy albo nawet skrócenia wyroku, zgłosilibyście się do wszystkiego. To byli zatwardziali przestępcy, ale to, co im zrobiłem, było nieludzkie…
– Bardzo, bardzo podle – powiedział Lantern tonem matki strofującej niegrzeczne dziecko.
– Owszem. Przyznaję. To było podle. Byłem…
– Czyli -przerwał mu zniecierpliwiony Dylan-kiedy iloraz inteligencji niektórych więźniów spadł o sześćdziesiąt punktów, twoich wspólników zaczęły dręczyć koszmary o hordach adwokatów jak stada karaluchów.
– Nie. Nie przejmowaliśmy się tymi, którzy stracili sprawność intelektualną albo w jakiś inny sposób dokonali autodestrukcji. Urzędnicy więzienni wpisywali im nieprawdziwe informacje do aktów zgonu i nikt nie mógł ich skojarzyć z nami.
– Jeszcze jedna bardzo podła rzecz – rzekł Lantern, cmokając z dezaprobatą. – Podłym rzeczom nie ma końca.
– Gdyby jednak ktoś taki jak Manuel, nasz podpalacz, znalazł się na wolności, ogniem utorował sobie drogę przez kontrolę graniczną, dostał się do San Diego i zaczął tam szaleć, paląc w mieście dom za domem, zabijając setki ludzi… wtedy być może nie moglibyśmy się od niego zdystansować. Może powiedziałby komuś o nas. Wtedy… czekałyby nas pozwy o odszkodowania do końca wieku.
– Wyśmienite chardonnay – oświadczył Lantern – jeśli ktoś chciałby zmienić zdanie. Nie? Wobec tego zostanie więcej dla mnie. A teraz zbliżamy się do smutnej części tej opowieści. Smutnej i frustrującej. Rewelacji niemal tragicznej. Powiedz im o tym, Lincoln.
Irytujący uśmieszek Proctora pojawiał się i bladł. Teraz zniknął.
– Zanim zamknęli moje laboratoria i zaczęli próbować się mnie pozbyć, opracowałem nową generację nanobotów.
– Nową i udoskonaloną – dodał Lantern. – Jak nowy rodzaj coca-coli albo nowy kolor w palecie czekoladek M &M. – Owszem, znacznie udoskonaloną – przytaknął Proctor, albo nie wyczuwając sarkazmu gospodarza, albo postanawiając go zignorować. – Usunąłem defekty. Dowodem na to jesteś ty, Dylan i panna Jackson. Ty także, Shepherd, prawda? Shep stał ze spuszczoną głową i milczał.
– Musicie mi opowiedzieć wszystko o skutkach, jakie wywołał u was mój wynalazek – rzekł Lincoln Proctor, znów przywołując na twarz swój uśmieszek. – Tym razem jakość osób poddanych eksperymentowi jest taka, jaka powinna być zawsze. Jesteście z o wiele lepszej gliny. Praca z osobowością kryminalistów była skazana na katastrofę. Powinienem o tym wiedzieć od początku. Moja wina. I moja głupota. Ale jak to było z wami, jakiego rodzaju udoskonalenia nastąpiły? Nie mogę się doczekać, aby o tym posłuchać. Jaki był efekt?
Zamiast odpowiedzieć Proctorowi, Jilly zwróciła się do Parisha Lanterna:
– A jaka jest twoja rola? Byłeś jednym z inwestorów?
– Nie jestem ani miliarderem, ani idiotą-zapewnił ją Lantern. – Kilka razy wystąpił w moim programie, bo uważałem go za zabawnego stukniętego egocentryka.
Uśmiech Proctora stężał. Gdyby spojrzenia mogły ciskać
płomienie, Proctor zmieniłby Parisha Lanterna w garść popiołu, tak jak Manuel czynił podobno z innymi.
– Nigdy nie byłem dla niego nieuprzejmy – ciągnął Lantern. – Nie dawałem mu do zrozumienia, co naprawdę myślę o szalonym pomyśle wymuszonej ewolucji ludzkiego mózgu. To nie w moim stylu. Jeśli gość jest geniuszem, pozwalam, aby sam zdobywał przyjaciół i wywierał wpływ na ludzi, a jeżeli jest szaleńcem, cieszę się, że może robić z siebie durnia bez mojego udziału.
Słysząc tę zniewagę, Proctor zarumienił się, jednak mimo to nie wyglądał wcale zdrowiej. Podniósł się z fotela i zamiast w Dylana, wymierzył pistolet w Lanterna.
– Zawsze uważałem cię za człowieka, który ma wizję. Dlatego z moją nową generacją przyszedłem najpierw do ciebie. I tak mi odpłacasz?
Parish Lantern wychylił z kieliszka resztkę wina, posmakował i przełknął. Nie zwracając uwagi na Proctora, zwrócił się do Dylana i Jilly:
– Nigdy przedtem nie spotkałem naszego poczciwego doktora osobiście. Zawsze rozmawiałem z nim na żywo przez telefon. Pięć dni temu stanął na moim progu, a ja byłem zbyt uprzejmy, żeby kopniakiem wyrzucić go na ulicę. Powiedział, że chce ze mną porozmawiać o czymś bardzo ważnym, co będę mógł wykorzystać w programie. Uprzejmie zaprosiłem go do gabinetu, a on odpłacił mi za grzeczność chloroformem i potworną… końską strzykawką.
– Też to znamy – powiedział Dylan.
Odstawiając pusty kieliszek, Lantern wstał z fotela.
– Potem wyszedł, zostawiając mi na pożegnanie ostrzeżenie, że jego wspólnicy, przerażeni perspektywą procesów, są zdecydowani go zabić, a także każdego, komu zrobi zastrzyk, więc lepiej będzie, jeśli nie zgłoszę tego na policji. W ciągu paru godzin przeszedłem przerażające zmiany. Pierwszym przekleństwem była prekognicja.
– My też nazywamy to przekleństwem – rzekła Jilly.
– Już w środę zacząłem przewidywać niektóre z dzisiejszych wydarzeń. Dowiedziałem się, że nasz Frankenstein wróci, żeby zobaczyć, jak się czuję, i będzie oczekiwał pochwał i podziękowań. Ten skończony dureń spodziewał się, że będę mu wdzięczny, przyjmę go jak bohatera i udzielę schronienia.
Bladoniebieskie oczy Proctora spoglądały twardo i zimno jak tamtego wieczoru w 1992 roku, gdy zabił matkę Dylana.
– Mam mnóstwo wad, bardzo poważnych wad. Ale nigdy bez potrzeby nie obrażam ludzi, którzy mają wobec mnie dobre zamiary. Nie rozumiem twojej postawy.
– Kiedy mu powiedziałem, że przewiduję waszą wizytę jeszcze tego samego dnia – ciągnął Lantern – strasznie się podniecił. Spodziewał się, że wszyscy będziemy przed nim klęczeć i całować go w pierścień.
– Wiedziałeś, że tu przyjdziemy, zanim dopadł nas w Arizonie i zrobił nam zastrzyk – zdumiała się Jilly.
– Tak, mimo że z początku nie wiedziałem, kim jesteście. Nie potrafię wam za dobrze wyjaśnić, jak to możliwe – przyznał Lantern. – Ale we wszystkim istnieje pewna harmonia…
– Cała zupełność wszystkiego – powiedziała Jilly. Parish Lantern uniósł brwi.
– Tak. Można to tak nazwać. Są rzeczy, które mogą się wydarzyć, rzeczy, które muszą się wydarzyć, i czując całą zupełność wszystkiego, można poznać przynajmniej małą część tego, co się stanie. Oczywiście, jeżeli jest się dotkniętym przekleństwem takiej wizji.
– Ciasto – powiedział Shepherd.
– Już niedługo, chłopcze. Po pierwsze, musimy postanowić, co zrobimy z tym cuchnącym workiem gówna.
– Kupka, kaka, łajno.
– Tak, chłopcze – potwierdził ekspert od zmian położenia biegunów planetarnych i spisków kosmitów. – Tego również. – Ruszył w kierunku Lincolna Proctora.
Naukowiec nagle dźgnął lufą powietrze, podnosząc broń. – Nie zbliżaj się do mnie.
– Powiedziałem ci, że moje nowe umiejętności to tylko zdolność prekognicji – rzekł Lantern, idąc przez salon w stronę Proctora. – Ale skłamałem.
Być może przypominając sobie Manuela podpalacza, Proctor strzelił z bliska do swego przeciwnika, ale Lantern nawet się nie skrzywił na dźwięk wystrzału ani nie drgnął, gdy trafiła w niego kula. Pocisk jak gdyby odbił się od piersi gospodarza i utkwił z głośnym trzaskiem w suficie salonu.
Proctor desperacko strzelił jeszcze dwa razy do podchodzącego coraz bliżej Lanterna, lecz obydwa pociski również odbiły się, trafiając w sufit i z pierwszą kulą tworząc idealny trójkąt.
Dylan przyzwyczaił się do widoku cudów, więc obserwował to fascynujące przedstawienie w stanie, któremu bardziej odpowiadało określenie „zdumienie" niż „osłupienie".