No, mogę iść – oświadczyła babka. – Nie ma tu co oglądać. Przyśrubowali wieko. Poza tym o dziewiątej leci w telewizji film z Jackiem Chanem, nie chcę go stracić. Ejaaa! – zawołała, markując cios kung-fu. – Mógłbyś przyjść i pooglądać z nami – zwróciła się do Morellego. -Zostało też trochę placka z obiadu.
Kusząca propozycja – wyznał Morelli. – Ale wpadnę innym razem. Mam robotę wieczorem. Muszę zwolnić kogoś na czujce.
Mokrego nie było nigdzie widać, kiedy wyszłyśmy z domu pogrzebowego. Może był to najlepszy sposób, by pozbyć się tego natręta – po prostu go nakarmić. Odwiozłam babkę i pojechałam do domu. Okrążyłam parking, by się upewnić, że nie czeka na mnie Ramirez.
Rex biegał w swoim kółku, kiedy weszłam do mieszkania. Zatrzymał się i zastrzygł na mnie wąsami, gdy zapaliłam światło.
Jedzenie! – Pokazałam mu brązową torbę, którą przynosiłam nieodmiennie z kolacji u rodziców. – Resztki jagnięciny, tłuczone ziemniaki, warzywa, słoik ćwikły, dwa banany, kawałek szynki krojonej, pół bochenka chleba i szarlotka.
Odłamałam kawałek ciasta i rzuciłam mu na miseczkę. Omal nie spadł z koła.
Sama miałam ochotę na szarlotkę, ale pomyślałam o sukience, więc zadowoliłam się tylko bananem. Nadal jednak byłam głodna, zrobiłam więc sobie pół kanapki z szynką. Po kanapce skubnęłam jagnięciny. Wreszcie poddałam się i zjadłam szarlotkę. Postanowiłam, że rano wstanę i pobiegam. Może. Nie! Zdecydowanie tak! Okay, wiedziałam, jak to załatwić. Trzeba zadzownić do Komandosa i spytać, czy nie pobiegałby ze mną. Przyszedłby jutro z samego rana i dopilnował mnie.
No? – odezwał się do słuchawki gardłowym głosem. Uświadomiłam sobie, że jest późno i że pewnie go obudziłam.
Tu Stephanie. Przepraszam, że dzwonię tak późno. Odetchnął przeciągle.
Nie ma problemu. Jak ostatnim razem dzwoniłaś o takiej porze, byłaś naga i przytroczona łańcuchem do karnisza przy prysznicu. Mam nadzieję, że i tym razem mnie nie rozczarujesz.
Ledwie go znałam, kiedy to się wydarzyło. Zaczęliśmy właśnie razem pracować. Włamał się do mojego mieszkania i uwolnił mnie z kliniczną precyzją i skutecznością. Choć podejrzewam, że teraz zachowałby się inaczej. Myśl o tym, że zastałby mnie nagą i skutą łańcuchem, wywołała gorący rumieniec na mojej twarzy.
Przykro mi – powiedziałam. – Taki telefon dostaje się raz w życiu. Chodzi o ćwiczenia. No wiesz, przyda mi się trochę ruchu.
Teraz?
Nie! Rano. Chcę pobiegać i szukam partnera.
Nie szukasz partnera – skorygował Komandos. -Szukasz oprawcy. Nienawidzisz biegania. Martwisz się pewnie, że nie wleziesz w tę czarną sukienkę. Co zjadłaś? Kawał ciasta? Baton czekoladowy?
Wszystko – odparłam. – Właśnie zjadłam wszystko.
Potrzebujesz samodyscypliny, dziecinko. O rany, święte słowa.
No to będziesz ze mną biegał czy nie?
Pod jednym warunkiem – jeśli myślisz poważnie o powrocie do formy.
Myślę.
Jesteś okropną kłamczuchą – oświadczył. – Ale ponieważ nie chcę mieć za partnera otyłego kurczaka, będę u ciebie o szóstej.
Nie jestem kurczakiem! – krzyknęłam, ale zdążył już odłożyć słuchawkę. Cholera.
Nastawiłam budzik na piątą trzydzieści, ale obudziłam się o piątej i ubrałam w ciągu piętnastu minut. Już nie myślałam z takim entuzjazmem o bieganiu. I nie dlatego chciałam być przed czasem, by sprawić przyjemność Komandosowi. Bałam się, że zaśpię i wciągnę go do łóżka, kiedy włamie się do mnie, żeby mnie zbudzić.
Co bym wtedy powiedziała Joemu? Mieliśmy taką niepisaną umowę. Tyle że żadne z nas nie wiedziało, czego ona właściwie dotyczy. Może zresztą nie było żadnej umowy. Prawdę mówiąc, bardziej chodziło o negocjacje dotyczące jej warunków.
Poza tym nie zamierzałam robić niczego z Komandosem, ponieważ zaangażowanie w tym przypadku okazałoby się równoznaczne ze skokiem bez spadochronu. Byłam chwilowo złakniona seksu, ale nie głupsza niż zwykle.
Na śniadanie zjadłam kanapkę i resztkę szarlotki. Przeciągnęłam się parę razy. Poskubałam brwi. Zmieniłam szorty na dres. I o szóstej byłam już w holu, obserwując, jak Komandos wjeżdża na parking.
Jezu – rzekł na mój widok. – Chyba naprawdę chcesz biegać. Nie spodziewałem się, że będziesz o tej godzinie na nogach. Ostatnim razem musiałem wyciągać cię z łóżka siłą.
Byłam w dresie, a myślałam, że odmrożę sobie tyłek, i zastanawiałam się, gdzie, do cholery, jest słońce. Komandos włożył podkoszulek bez rękawów, które sam obciął, i absolutnie nie wyglądał na zmarzniętego. Zrobił kilka przysiadów, rozgrzał sobie kark i zaczął biegać w miejscu.
Gotowa? – spytał.
Półtora kilometra dalej stanęłam i zgięłam się wpół, próbując złapać trochę powietrza. Koszulka była przesiąknięta potem, włosy lepiły mi się do czoła.
Poczekaj minutę – poprosiłam. – Muszę się wyrzygać. Jezu, naprawdę nie jestem w formie.
Cholera, może nie powinnam jeść tej szynki i szarlotki.
Nie będziesz rzygać – oświadczył z naciskiem Komandos. – Biegnij dalej.
Nie mogę biec dalej.
Zrób jeszcze pół kilometra. Powlokłam się za nim.
Rany, naprawdę jestem bez formy – powtórzyłam. Chyba bieganie co trzy miesiące nie może zapewnić człowiekowi maksimum sprawności.
Jeszcze dwie minuty – zapewnił Komandos. – Dasz radę.
Chyba naprawdę będę rzygać.
Nie będziesz rzygać – powtórzył stanowczo. – Jeszcze minuta.
Pot kapał mi z nosa i zalewał oczy. Chciałam go obetrzeć, ale nie byłam w stanie unieść ramienia tak wysoko.
Dobiegliśmy?
Tak. Dwa kilometry – odparł Komandos. – A nie mówiłem, że dasz radę?
Nie byłam w stanie się odezwać, więc tylko skinęłam głową.
Komandos biegł w miejscu.
Trzeba się ruszać – oświadczył. – Gotowa do biegu? Schyliłam się i puściłam pawia.
Nie wykręcisz się – uprzedził. Pokazałam mu wyprostowany palec.
Cholera – rzekł, przyglądając się kolorowej bryi na ziemi. – Co to za różowe świństwo?
Kanapka z szynką.
Równie dobrze mogłabyś palnąć sobie w łeb.
Lubię szynkę. Wyprzedził mnie o kilka kroków.
Dalej. Zrobimy następne półtora kilometra.
Właśnie zwymiotowałam!
No dobra, i co z tego?
Więcej nie biegam.
Bez pracy nie ma kołaczy, dziecinko.
Nie lubię pracy – oświadczyłam. – Wracam do domu. I to normalnym krokiem. Ruszył przed siebie.
Dogonię cię w drodze powrotnej.
Przyszło mi do głowy, że nie ma tego złego. Przynajmniej śniadanie nie poszło mi w uda. Nie mówiąc już o tym, jak podniecające są wymioty. Nie musiałam się bać w najbliższej przyszłości nagłego przypływu pożądania ze strony Komandosa.
Znajdowałam się przecznicę za Hamilton, w okolicy małych domków jednorodzinnych. Na Hamilton zaczął się już ruch, ale tutaj życie wciąż koncentrowało się w kuchniach. Światła były zapalone, parzyła się kawa, nastołach pojawiły się miseczki z płatkami śniadaniowymi. Była niedziela, lecz Trenton nie zamierzało dłużej spać. Trzeba odwieźć dzieciaki na zajęcia sportowe. Oddać bieliznę do pralni. Umyć samochód. Wybrać się na targ… Po świeże jarzyny, jajka, wypieki i wędliny.
Słońce świeciło blado na szarym niebie, a ja czułam chłód powietrza na skórze pod przepoconym dresem. Byłam już trzy przecznice od domu i zaczęłam planować w myślach dzień. Obejść okolicę centrum handlowego ze zdjęciem Freda. Wrócić do domu odpowiednio wcześnie i włożyć czarną sukienkę. I cały czas wypatrywać Mokrego.
Usłyszałam, jak ktoś za mną biegnie. Pomyślałam, że to Komandos, zdecydowana nie dać się namówić na wyścigi do domu.
Witaj, Stephanie – odezwał się głos za moimi plecami.